9 stycznia 2015

19. Bieg.

Biegnie.
Spokojnie, równym, rytmicznym krokiem. Nie przyspiesza, nie zwalnia. Lata treningów pozwoliły mu się przekonać, że jednostajne tempo to podstawa.
Raz, dwa. Raz, dwa. Raz, dwa.
Tak samo jak każdego ranka przez ostatnie siedem lat. Ta sama trasa. Ten sam park, te same ulice, często nawet te same twarze mijanych przechodniów, schodzących mu z drogi. Bieg to najlepszy sposób na rozpoczęcie dnia. Pamiętał jak kiedyś powiedział to Lisie, a ona jedynie roześmiała się szyderczo w odpowiedzi. Gdy zamieszkała u niego po powrocie z Francji, próbował ją namówić, żeby poszła z nim. Przebiec chociaż kawałek, małą część jego stałej trasy, choć drobny jej ułamek. Poczuć na twarzy orzeźwiający dotyk chłodnego, porannego powietrza. Pozwolić sobie zupełnie utonąć we własnych myślach, zatracić się w jednostajnym, rytmicznym ruchu.
Raz, dwa. Raz, dwa. Raz, dwa. 
Wyśmiała go. A następnego dnia wstała o szóstej rano i wyszła razem z nim. Spróbowała. I łatwo się nie poddała. Dopiero po trzech dniach zawyrokowała, że ma dosyć, że nigdy więcej, że co to w ogóle ma być, i gdzie on niby znajduje w tym jakąkolwiek przyjemność. Znajdował. I wcale nie potrzebował, by to rozumiała. Lubił tę specyficzną samotność, która towarzyszyła mu, gdy biegł przez pełne ludzi miasto, z słuchawkami na uszach, myśląc o wszystkim i o niczym. Lubił czuć, że te momenty należą tylko i wyłącznie do niego.
Raz, dwa. Raz, dwa. 
Z nieba leciały drobne płatki śniegu. Zima na dobre zadomowiła się w Norwegii i nic nie wskazywało na to, by zamierzała odpuścić. Styczniowy poranek tonął we mgle. A Bjoern tonął w myślach. Od kilku tygodni poświęcał tę godzinę, odmierzaną równymi krokami, tylko jednej myśli. Na te kilkadziesiąt minut zapominał o Lisie, wyrzucał z głowy Toma, który ostatnio ustawicznie do niego wydzwaniał, odrzucał wszelkie rozterki dręczące go w czasie dnia. Starał się nie myśleć nawet o Anette, co stanowiło największe wyzwanie. Ten czas miał być tylko dla niego. Teraz potrzebował tego bardziej niż kiedykolwiek w trakcie ostatnich siedmiu lat, gdy niezmiennie, każdego dnia, przemierzał tę samą trasę.
Raz, dwa. 
Musiał się zastanowić. Musiał wszystko przemyśleć. Rozważyć za i przeciw. Powspominać, spojrzeć w przeszłość. Położyć na szalach wagi możliwości, które się przed nim rysowały i wyrzeczenia, jakie by go one kosztowały. Musiał zdecydować, co robić. Przeanalizować całe swoje życie. Bo do tej pory skoki były całym jego życiem. Oczywiście, w międzyczasie pochłonęły go studia, mnóstwo czasu poświęcił wyprawom w góry, zdał prawo jazdy na motocykl, robił masę rzeczy, które przynosiły mu satysfakcję i poczucie spełnienia. Oczywiście, zakochiwał się, ileż razy! Umawiał się z uroczą dziewczyną z banku za rogiem, przez jakiś czas spotykał się z dziennikarką sportową, która jeździła na prawie wszystkie zawody w sezonie i zawsze była blisko, poszedł na kilka randek z jakąś znajomą Toma. Na kilka miesięcy zupełnie stracił głowę dla długonogiej barmanki, często podającej mu drinki w jednym ze stołecznych barów. Tylko po to, żeby ostatecznie stwierdzić, że najbardziej pociągające było w niej absolutne odrzucenie idei, że na życie można zarabiać uprawiając sport. Pamiętał tatuaż, który miała na ramieniu i to, że uwielbiała się z nim kłócić. Od czasów podstawówki, gdy zakochał się po raz pierwszy, żadna kobieta nigdy nie wywróciła jego świata do góry nogami w taki sposób, jak zrobiła to Anette. To nie była zwykła fascynacja, nie chodziło o to, że się mu podobała, że stanowiła zagadkę, że wciąż go zaskakiwała, że była dla niego wyzwaniem. Kochał ją. I za każdym razem, gdy się do niego uśmiechała, gdy go całowała, gdy zaczynała mu opowiadać o ostatnio obejrzanym filmie albo o tym, co działo się w pracy, dobitnie to sobie uświadamiał. Kochał ją. Za nic i za wszystko. Mimo że momentami doprowadzała go do szału, mimo że tak często nie rozumiał jej postępowania, mimo że wiązało się to z mnóstwem komplikacji. Kochał ją.
Raz, dwa. 
Stała się najważniejszą częścią jego świata. Skradła jego serce tak samo skutecznie jak wiele lat temu zrobiły to skoki narciarskie. Sprawiła, że wszystko znowu nabrało sensu. To dzięki niej zapragnął wrócić. Za jej namową spędził mnóstwo długich godzin na rozmowach z lekarzem, na rehabilitacji, na treningach. To ona uświadomiła mu, że może znowu skakać. Tak jak mógł znowu się zakochać. Przekonała go, że operacja to nie koniec świata. Przypomniała mu, że wszystko w swojej sportowej karierze zawdzięczał jedynie ciężkiej pracy. Że nic nie przyszło mu lekko. Że każdy sukces, każde podium, każdy punkt w Pucharze Świata były rezultatem jego zmagań z samym sobą, z własnym ciałem. Wynikiem lat ciężkich treningów. Krwi, potu i łez. I nie było w tym ani krzty przesady. Dała mu siłę do tego, by wrócił na skocznię. Siłę, by wrócił do swojego świata. Do swojego życia.
Raz, dwa. Raz, dwa. 
A teraz musiał podjąć najtrudniejszą decyzję i wiedział, że musi podjąć ją sam. W tej kwestii Anette nie mogła mu pomóc. Nie chciał by to robiło. To należało tylko i wyłącznie do niego. Bo w pewien sposób, nawet jeśli teraz oglądała z nim konkursy, uczyła się zasad, zapamiętywała nazwiska zawodników, skoki i tak zawsze będą należały do niego. Miał tę świadomość. I wiedział, że nie może pójść do niej po radę. Musiał sam podjąć decyzję. Ta jedna godzina, każdego kolejnego poranka, poświęcona była tylko jednemu pytaniu.
Skakać czy nie?
Był zmęczony. Operacja, zabiegi, rehabilitacja, treningi, podczas których wszystko szło zupełnie nie tak jak powinno. Wiedział, że dopóki nie wróci do formy nie będzie mógł startować, a jednak brak powołania do kadry na głupie konkursy w Pucharze Kontynentalnym nieustannie go frustrował. Pierwszym skokiem po operacji cieszył się zupełnie tak samo jak dwadzieścia parę lat temu radował się pierwszym skokiem w życiu. A może nawet bardziej. Sporo przeszedł, by znowu móc postawić stopę na terenie skoczni. Wsiąść na wyciąg, przypiąć narty, usiąść na belce. Entuzjazm szybko jednak minął, rozpłynął się tak jak pierwsze płatki śniegu nieśmiało przykrywające Holmenkollbakken. Treningi stały się mordęgą. A każdy zepsuty skok jedynie pogarszał sytuację. Przez całe tygodnie klepał bulę, lądował nawet nie próbując markować telemarku, uciekał przed trenerami,którzy zasypywali go statystykami i kolegami, którzy udawali, że wszystko jest w porządku. Żeby być najlepszym, musiałeś być w stanie dać z siebie to, co najlepsze na treningach. Taka była jego filozofia.
Piąte miejsce na Mistrzostwach Norwegii wlało w jego serce odrobinę otuchy. Pomyślał, że to właśnie ten moment, że to to, czego potrzebował, że teraz może być już tylko lepiej. Ale fatalny występ podczas zawodów Norges Cup, zaledwie dwa miesiące później, ostatecznie go dobił. Nie chodziło nawet o to, że zajął siedemnaste miejsce w konkursie, w którym wystartowało dziewiętnastu zawodników, ani o to, że następnego dnia był ostatni. Najgorsze było to, że skoki nie sprawiały mu już przyjemności.
Raz, dwa. Raz, dwa. Raz, dwa.  
Fakt, że nie odczuwał bólu w kręgosłupie podczas biegu uważał za błogosławieństwo. Choć może powinien patrzeć na to, jak na ironię losu. To ten przeklęty ból sprawiał, że treningi go wykańczały, to on powodował, że nie mógł skakać tak, jakby tego chciał. Choroba zwyrodnieniowa kręgosłupa. Samo brzmienie tych trzech słów doprowadzało go do szewskiej pasji. Choć walczył z całych sił i na wszelkie sposoby, z każdym dniem boleśnie uświadamiał sobie, że nie ma to większego sensu. W zeszłym tygodniu, gdy znowu wystartował w Norges Cupie i zajął odpowiednio dwudzieste trzecie i jedenaste miejsce, wracając do Oslo, czuł, że decyzja właściwie już zapadła. Gdzieś w środku wiedział, że to najwyższa pora. Nie mógł dłużej zmagać się ze skoczniami, z wiatrem, treningami, bólem i samym sobą. Czuł, że wyniszcza go to od środka. Czuł, że musi się poddać.
Raz, dwa. Raz, dwa.
Spojrzał na zaparowaną szybkę elektronicznego zegarka. Mijał właśnie Kulturkirken Jakob, dawny kościół, obecnie pełniący rolę ośrodka kulturalnego. Do domu zostało mu zaledwie kilka minut. Odetchnął głęboko, klasnął w dłonie, próbując rozgrzać skostniałe mimo rękawiczek palce. Wyrzucił z głowy wszystkie niepotrzebne myśli i skupił się tylko i wyłącznie na drodze.
Raz, dwa.
Koniec. 


***

- Pobudka!
Zrywając się z wersalki na dźwięk obcego głosu i nieudolnie próbując zakryć się kołdrą, Lisa uderzyła głową w półkę wiszącą nad łóżkiem. 
- Cholera jasna!
- Spokojnie, to tylko ja. Chyba nie miałyśmy jeszcze okazji bliżej się poznać. Silje - dziewczyna wyciągnęła do niej rękę, uśmiechając się nieśmiało. 
- Lisa - odburknęła, nieco niegrzecznie, odrzucając kołdrę i wstając z łóżka. Obciągnęła za dużą koszulkę tak, by zakryła choć kawałek ud i rozmasowała czoło, przewidując, że w ciągu dnia wykwitnie na nim piękny guz. 
- Co ty tu robisz?
- Ja? - Silje wydawała się zaskoczona. - Pracuję - odparła tonem zarezerwowanym dla wyrokowania o sprawach oczywistych i popatrzyła na Lisę jak na wariatkę. 
- Doprawdy? Więc gdzie się podziewałaś przez ostatnie dwa tygodnie? - prychnęła dziewczyna, nie kryjąc wyrzutu. Szybko wciągnęła przetarte na kolanach jeansy, które swoje najlepsze lata miały dawno za sobą, a z którymi za nic w świecie nie potrafiła się pożegnać i zaczęła wściekle rozczesywać włosy.
- Miałam problemy. Rodzinne. Zresztą, tobie nie muszę się tłumaczyć.
- Nie. Ale wytłumacz się Fredrikowi. I lepiej znajdź sobie dobrą wymówkę. Przez ciebie był ostatnio na okrągło zdenerwowany.
- Już mu wszystko wyjaśniłam - powiedziała Silje obronnym tonem. Gdy przyszła dziś do baru, z samego rana, wiedziała, że zastanie szefa za ladą, ze swoim magicznym zeszytem i długopisem, koniecznie z czarnym wkładem, prowadzącego skrupulatne rachunki. Jak każdego dnia. Nie łudziła się, że jej nagłe zniknięcie wstrząśnie poukładanym światem Fredrika na tyle, by zmusić go do zmiany długoletnich przyzwyczajeń. Kiedy ją zobaczył, po jego twarzy przebiegł dziwny grymas, którego nie potrafiła jednoznacznie zinterpretować. Złość, wymieszana z ulgą i zawodem. Chyba tak należałoby to określić. Wiedziała, że go zawiodła. I było jej okropnie wstyd. Fredrik zdecydował się ją zatrudnić, mimo że nie miała absolutnie żadnego doświadczenia. Przyszła do niego ot tak, prosto z ulicy, widząc ogłoszenie na drzwiach knajpy i zapytała, czy się nada. Nie protestował, gdy w każdą niedzielę zrywała się wcześniej, chcąc porządnie się wyspać przed kolejnym tygodniem zmagań ze studiami, na które postanowiła sama zarobić, po tym jak uciekła do stolicy z małego miasteczka na północy. Nie miał nic przeciwko, gdy od czasu do czasu zaliczała spektakularne spóźnienie. W żaden sposób nie karał jej za niewinne flirty z klientami. Po trzech tygodniach okresu próbnego podpisał z nią umowę, a po trzech miesiącach dał jej podwyżkę. Był kimś więcej niż tylko jej szefem. Był przyjacielem. I właśnie dlatego tak bardzo zabolał ją wyraz zawodu malujący się na jego twarzy, gdy z samego rana stanęła w drzwiach knajpy, otrzepując kurtkę ze śniegu.
- Tak? I co, przyjął cię z powrotem?
- Nigdy mnie nie zwolnił.
- Na moje to sama się zwolniłaś. Nie było cię tu przez dwa tygodnie. Nie odbierałaś telefonu. Co ty sobie myślałaś?
- To nie twoja sprawa. Masz zamiar prawić mi kazania? Ty? - Wyrzuty Lisy ją zabolały. Bo ona nie miała o niczym pojęcia i rzucała słowami na oślep. Przychodząc dziś do baru, Silje była w pełni przygotowana na konfrontację z Fredrikiem. Ale nic nie zmusiłoby jej do tłumaczenia się przed tą dziewczyną, Zupełnie obcą, o której nie wiedziała nic więcej niż to, że jest przyjaciółką Fredrika, kiedyś śpiewała w barze i umawiała się z tym skoczkiem, który tu czasem przychodził. Nie chciała wiedzieć nic więcej. I Lisa nie musiała więcej wiedzieć o niej.
- Co to niby ma znaczyć?
- Nic - mruknęła dziewczyna, a jej pofarbowane na czarno włosy, związane w koński ogon, zatańczyły, gdy przyklęknęła przed jedną z szafek w składziku i zaczęła z niej wyciągać środki czystości.
- Ależ nie, proszę bardzo, powiedz, co ci leży na sumieniu. W czym niby jestem taka zła, że nie mam prawa cię osądzać? - Spytała zjadliwie Lisa, wciągając przez głowę sweter.
- Nie znam cię.
- Ale najwyraźniej masz całkiem dobrze wyrobioną opinię na mój temat. Więc?
Silje uparcie milczała, co jeszcze bardziej zirytowało Lisę. Za bardzo przypominało jej to własny schemat postępowania w podobnej sytuacji. Schowaj głowę w piasek, gdy tylko ktoś cię zaatakuje.
- Powiesz mi?
- Co ma ci powiedzieć? - W drzwiach do magazynu, chwilowo pełniącego rolę sypialni Lisy, pojawiła się kudłata głowa Fredrika. - Silje, znalazłaś ten płyn? Ktoś w końcu musi się dorwać do mopa, bo na tej podłodze to brakuje już tylko rzygów, serio. - Wyciągnął w kierunku dziewczyny obie ręce i przejął od niej kilka plastikowych butelek ze środkami czystości. - Doberek, słońce - rzucił w kierunku Lisy, po czym wyszedł, pogwizdując wesoło.
- A temu co się stało? - Zastanowiła się głośno dziewczyna, zdziwiona jego dobrym humorem, przenosząc wzrok z futryny na Silje, wciąż stojącą pod jedną z szafek, z pustymi rękoma i beznamiętnym wyrazem twarzy. - No więc, co tak bardzo cię we mnie denerwuje, panno "nie przyjdę do pracy przez pół miesiąca, ale i tak wszystko będzie super, bo szef nie wywali laski, na którą leci połowa klientów"?
- Bardzo śmieszne - odparła Silje, mierząc rozmówczynię zimnym spojrzeniem. - Tylko jedno. To jak robisz z siebie wielką ofiarę losu i kreujesz się na chłopca do bicia, podczas gdy w rzeczywistości to ty wymierzasz wszystkie ciosy.
Lisa zamrugała szybko powiekami, nie wiedząc, co powiedzieć. Nie spodziewała się, że usłyszy coś takiego.
- I mogłabyś już zostawić tego chłopaka w spokoju. Jeśli masz zamiar dalej jedynie wodzić go za nos, to sobie daruj. Dość się przez ciebie wycierpiał.
- Skończyłaś? - Spytała Lisa grobowym głosem, nie mogąc zdobyć się na nic innego.
- W zasadzie tak. Prawda w oczy kole?
Silje wyszła, nie zamykając za sobą drzwi. Z korytarza rzuciła jeszcze ostatnie zdanie:
- Zastanów się przez moment nad sobą, zanim tak ochoczo zaczniesz oceniać innych.
Wyprowadzona z równowagi Lisa z całej siły rzuciła, wciąż trzymaną w dłoni szczotką do włosów, w przeciwległą ścianę, czując, że pod powiekami zbierają się jej łzy. Zupełnie nie znała tej dziewczyny, ale wystarczyła jej ta jedna rozmowa, by uzyskać stuprocentową pewność, że nigdy jej nie polubi.

***

Długie palce w zawrotnym tempie przesuwały się po klawiaturze. Przenosząc wzrok z leżącej na biurku sterty papierów na monitor komputera, Anette dostrzegła, że z jednego z paznokci na lewej ręce odprysł jej ciemnoczerwony lakier. Przerwała na moment pracę i spojrzała na ubytek pod kątem, przysuwając dłoń do twarzy. W tym samym momencie usłyszała dzwonek swojego telefonu. Odchyliła się na obrotowym krześle i sięgnęła po torebkę. 
- Tak?
- Hej - Bjoern odezwał się dopiero po chwili, jakby zdziwiony tym, że tak szybko odebrała. - Dużo masz dzisiaj pracy?
- Koszmarnie – skwitowała Anette, mierząc nienawistnym spojrzeniem wysoki stosik kartek wciąż zalegający po lewej stronie biurka. - A co?
- Czyli nie dasz rady wyjść wcześniej?
- Raczej nie – zawyrokowała, rzucając okiem na tarczę wiszącego na ścianie zegara i szybko obliczając ile czasu zajmie jej uporanie się z pracą.
- Szkoda.
- Coś się stało? - Spytała badawczo, odruchowo wyprostowując się na krześle i odkładając długopis, który do tej pory trzymała między palcami, co jakiś czas przygryzając jego końcówkę.
- Nie – odpowiedział szybko. - Wszystko w porządku. Chciałem tylko zabrać cię na jakiś obiad i porozmawiać.
- Wiesz, że gdy będąc w związku, słyszy się słowa „musimy porozmawiać”, to to wcale nie sprawia, że człowiek się uspokaja, prawda?
- To nic takiego, naprawdę. - Usłyszała jak Ber parska śmiechem i zdecydowała się powstrzymać najróżniejsze scenariusze, które zaczynały już przebiegać przez jej głowę. - Czyli nie ma szans, żebyś wyszła przed siedemnastą?
- Przykro mi. Muszę to skończyć – stwierdziła, ujmując w dłoń jedną z kartek i lustrując uważnie długie słupki liczb, które na niej widniały. - Ostatnio i tak ciągle wychodziłam wcześniej – zauważyła, przysuwając się do biurka.
- Czy w tym momencie w zawoalowany sposób mówisz mi, że zdecydowanie zbyt często odciągam cię od pracy?
- Wiesz, że gdyby to zależało ode mnie, pozwoliłabym ci to robić codziennie. Ale te faktury same się nie policzą.
- Okej, w takim razie dłużej ci nie przeszkadzam. Będę na ciebie czekał o piątej.
Rozłączył się, nie dając jej możliwości odpowiedzieć. Niespecjalnie jej to przeszkadzało. Nie zamierzała przecież z nim polemizować. A poza tym lubiła ten dziwny sposób w jaki zazwyczaj kończył rozmowy. Gdy powiedział już wszystko to, co miał do powiedzenia po prostu się rozłączał, bez żadnych zbędnych pożegnań, bez żadnych wyświechtanych frazesów w rodzaju „pa, skarbie”, które zawsze irytowały ją u innych ludzi. W końcu i tak mieli zobaczyć się za kilka godzin, po co więc zasypywać się czułościami przez telefon? Nigdy nie potrafiła zrozumieć swoich koleżanek z biura, które nie umiały zakończyć swoich rozmów z partnerami, dopóki nie usłyszały tych magicznych zdrobnień. Kochanie, słoneczko, tygrysku. Ona chyba by nie przeżyła, gdyby Bjoern zwrócił się do niej w podobny sposób. Przez telefon, gdy ktoś mógł usłyszeć. I pewnie spaliłaby pięknego raka, gdyby oczekiwał tego samego od niej. Nie znosiła tego typu słów. Nie rozumiała co złego jest w zwracaniu się do siebie za pomocą imion i dlaczego ludzie zamiast tego wiecznie uciekają się do tych wszystkich misiaczków i pysiaczków. Na całe szczęście Bjoern wydawał się w pełni podzielać jej zdanie w tej kwestii. Mimo że nigdy nie poruszali tego tematu. Nieustannie zaskakiwało ją to jak bardzo byli zgodni. Miewali spory, owszem, mnóstwo spraw ich dzieliło, ale za każdym razem, gdy rano sięgali po ten sam słoik dżemu czy w sklepie decydowali się na ten sam rodzaj żółtego sera, wprawiało ją to w niemałe zdumienie. Czy to właśnie miała na myśli Valerie, gdy mówiła, że do siebie pasują?
Ostatnio Anette sporo czasu poświęcała na rozpamiętywanie krótkiej wizyty przyjaciółki. Teraz też, mimo że teoretycznie powinna być w pełni skupiona na skrupulatnym przenoszeniu zestawień bajońskich sum z wydruków leżących na biurku do pliku w komputerze, jej myśli wciąż biegły ku słowom Valerie. W większości spraw oczywiście miała rację, jak to ona. Od początku zachwyciła się Berem, a później, przy każdej telefonicznej rozmowie, próbowała dać Anette do zrozumienia, że to z całą pewnością  jest mężczyzna jej życia. Valerie postawiła sobie za punkt honoru, by nie pozwolić swojej przyjaciółce przepuścić tej okazji. Bo znała Anette. I wiedziała, że ta w każdej chwili może stchórzyć. Że jej obawa przed zaangażowaniem się w związek może wziąć górę nad motylami w brzuchu. A to byłby najgorszy z możliwych scenariuszy. Bo Valerie miała rację. We wszystkim. Bjoern był tak cudowny jakim go widziała, jeśli nie bardziej. Był fantastycznym człowiekiem. Idealnym partnerem. Z całą pewnością byłby świetnym ojcem, czego Val nie omieszkała jej od czasu do czasu przypomnieć.
Długie palce sunęły po klawiaturze komputera, a stos kartek z każdą upływającą minutą sukcesywnie robił się coraz niższy. Gdy na blacie pozostało ich już tylko kilka, Anette właśnie rozważała słowa przyjaciółki o tym, że powinni razem zamieszkać. Ostatnio nawet mu to powiedziała. W żartach, w dwuznacznej sytuacji, nie przywiązując do tego większej wagi. On pewnie zdążył już o tym zapomnieć. Ale ona nie. Nie mogła przestać o tym myśleć. Od chwili, gdy wypowiedziała te słowa na głos, wizja Bjoerna wprowadzającego się do jej mieszkania nagle stała się niesamowicie realna. I nie mogła pozbyć się jej sprzed oczu. Leżąc wieczorami w łóżku, w te noce, które spędzali osobno, zastanawiała się nad tym, które półki w szafie powinna dla niego zwolnić i nad tym jakich argumentów użyć, by uzmysłowić mu, że narty wcale nie są absolutnie koniecznym elementem wystroju mieszkania. Wiedziała, że chciałaby je postawić w którymś kącie. Swoje Fischery oznakowane magiczną liczbą 239. Jedyne w swoim rodzaju. Nie potrafiła zrozumieć dlaczego potrzebne mu są do szczęścia, ale nie czuła też specjalnej potrzeby, by to wiedzieć. To był jego świat. A te narty były jego częścią. Ułamkiem jego historii, jego sportowej kariery, jego osiągnięć. Skoro były dla niego tak ważne, to pewnie w końcu i tak by się ugięła i pozwoliła mu je powiesić nawet na ścianie w salonie. Pół roku temu nawet nie podejrzewałaby, że kiedykolwiek będzie rozmyślać o takich rzeczach. Wszystko, co ostatnio działo się w jej życiu było niczym surrealistyczny sen z wyjątkowo nieprzewidywalnym scenariuszem. Ale dla niej liczyło się tylko jedno – pragnęła jedynie, by po przebudzeniu mogła z ręką na sercu powiedzieć, że ten sen miał szczęśliwe zakończenie.
Spisała ostatnie cyfry z kartki i odłożyła ją na prawą stronę biurka. Lewa była już pusta. Wstała z fotela i rozprostowała kości. Dopiero teraz poczuła, że ścierpły jej stopy. Przeszła kilka kroków w tę i z powrotem, próbując pozbyć się nieprzyjemnego uczucia. Wyciągnęła kilka kolorowych segregatorów z wysokiego regału i zaczęła rozdzielać dokumenty i wkładać je do konkretnych przegródek, opisanych doskonale znanymi jej skrótami. Lubiła swoją pracę, choć nie można było o niej powiedzieć, że była fascynująca. Nie miała porównania z zawodem Bera, ale Anette nigdy w podobne zestawienia się nie bawiła. Od trzech lat zajmowała stosunkowo wysokie stanowisko w norweskiej firmie rozprowadzającej porcelanę i naczynia kuchenne na cały świat. Główne biura znajdowały się w Oslo, na ostatnim piętrze wysokiego budynku w samym centrum miasta. Dziewiętnaście pokojów. Czterdzieścioro ośmioro pracowników całymi dniami przerzucających papiery, stukających w klawiatury komputerów, wiszących na telefonach, tworzących kolejne słupki liczb, które na pozór zupełnie pozbawione były znaczenia. Odnajdywała się w tym świecie. Dawała z siebie wszystko. Zaczynała jako jedna z pracownic działu handlowego. Teraz była jego szefową. Specjalistką od handlu zagranicznego, z nastawieniem na kraje azjatyckie. W ciągu tych trzech lat dwa razy zdążyła być w Chinach.
Była dobra w tym, co robiła, prezes firmy doceniał jej pracę i wkład w działalność zespołu, nie narzekała na pensję.  W tym momencie wszystko w jej życiu wydawało się być na właściwym miejscu. Miała zajęcie, które lubiła, mężczyznę, którego kochała, jej ulubioną restaurację w zeszłym tygodniu otwarto na nowo po długim remoncie. Czego więcej mogłaby chcieć?

***

Biegła.
Nienawidziła biegać. Wciąż pamiętała zakwasy, które zafundowała sobie w październiku, na krótko po powrocie do Norwegii, gdy kilka razy zdecydowała się wyjść rano z Berem i potowarzyszyć mu w jego porannych rozgrzewkach. Wtedy obiecała sobie, że nigdy więcej. Kierowca tramwaju zdawał się jednak nie mieć zielonego pojęcia o jej postanowieniu. Gdy zobaczyła zbliżający się pojazd znajdowała się po złej stronie ulicy, a od najbliższego przejścia dla pieszych dzieliło ją co najmniej dwieście metrów. Rozejrzała się szybko w obie strony i w duchu dziękując Bogu za typowy w sobotni wieczór, mały ruch na ulicach stolicy, pobiegła prosto przed siebie, licząc na to, że w pobliżu nie ma żadnego policjanta, który zauważy jej wyczyn. Była pewna, że z jej szczęściem nie skończyłoby się jedynie na pouczeniu, a zamiast tego dostałaby niebotycznie wysoki mandat, którego w tym momencie pewnie nie byłaby nawet w stanie zapłacić.
Wskakując do tramwaju, czuła, że cała jej twarz robi się czerwona. Nigdy nie miała dobrej kondycji, ale nigdy też nie przejawiała większych chęci by coś z tym zrobić. Będąc jeszcze z Tomem, czasem czuła wyrzuty sumienia, śledząc rytm jego życia, dnie na wskroś wypełnione treningami, każdy wolny weekend poświęcony aktywnemu wypoczynkowi. Ona zawsze wolała spędzać czas na kanapie. Czasem było jej z tego powodu głupio. Gdy on opowiadał jej o kolejnym treningu, a ona wyliczyła mu listę pustych kalorii, które pochłonęła tego dnia, siedząc przed telewizorem. Ale on nigdy jej niczego nie wyrzucał. Wiedziała, że gdyby tylko mógł, zostałby razem z nią i oglądał głupie filmy. W gruncie rzeczy był koszmarnie leniwy. Chęci do trenowania, do wstawania o szóstej rano przez pięć dni w tygodniu, do ciągłego pilnowania kalorii, do wylewaniu potu na siłowni, wynikały jedynie z motywacji. A sukcesy zawsze najlepiej na niego wpływały. To był ten typ człowieka, który lubił utrzymywać wysoki poziom, ale nienawidził się na niego wdrapywać. Bo właśnie tak go osiągał –  wdrapując się. Wyszarpywał dobre wyniki. Walczył o nie. Nic nigdy nie przychodziło mu łatwo. Ale gdy już osiągnął wysoki poziom formy, potrafił długo go utrzymać. Problem tkwił jedynie w tym by na szczyt dotrzeć.
Usiadła na wolnym krzesełku, które szybko wyłapała wzrokiem i spróbowała uspokoić oddech. Miała przejechać jedynie dwa przystanki, a nie mogła przecież pojawić się w jego drzwiach z wypiekami na twarzy i kroplami potu na czole. Nie miała pojęcia dlaczego właściwie tak bardzo zależy jej na tym, by sprawić dobre wrażenie, ale podświadomie wydawała się wiedzieć, że ma to duże znaczenie. Choć przecież Tom widział ją już w dużo gorszym stanie niż teraz.
Wysiadając z tramwaju poczuła na twarzy powiew chłodnego powietrza, co pozwoliło jej pozbierać myśli. Strzeliła palcami, poprawiła czapkę i wcisnęła dłonie do kieszeni. Przeszła przez ulicę, czekając kilkanaście sekund na zielone światło. Przez jakiś czas stała pod blokiem, zastanawiając się czy nacisnąć domofon. Mogła jeszcze uciec. Jeszcze nie było za późno. Wystarczyło się odwrócić.
Ktoś wyszedł z budynku i przytrzymał dla niej drzwi. Odruchowo podziękowała i weszła do środka. Nie było już odwrotu.
Pobiegła na drugie piętro.
_________________________

Po wielu trudach i znojach w końcu udało mi się opublikować.
Pisząc ten rozdział, miałam wrażenie, że jest naprawdę dobry, ale jak go teraz czytam, to cały entuzjazm ze mnie uchodzi. Typowe. Ale ocenę pozostawiam Wam :)

9 komentarzy:

  1. boże mój, jak się cieszę! już czytam i postaram się skomentować od razu.

    OdpowiedzUsuń
  2. dobra, więc czytam i piszę na bieżąco, bo mam przeczucie, że w tych warunkach najwięcej z tego komentarza wycisnę.
    przede wszystkim gratuluję i podziwiam tego początku, głównie dlatego, że przypuszczam, iż z przyczyn osobistych pisało Ci się to dość ciężko. sama z uwagi na wesoły argument zakończenia kariery zrezygnowałam w ogóle z lontano i chociaż z perspektywy czasu smuteczek opadł, to jednak mimo wszystko nic tak chyba człowieka w sporcie nie dobija, jak retirement ukochanego zawodnika. poważnie sądzę, że po ehsie będę zapewne nosić żałobę. nieważne, nie o tym chciałam (zawsze muszę wplątać jakiś wątek związany ze sobą... no cóż, czy kiedykolwiek wspominałam że mój ulubiony temat do rozmów to ja? ale grunt że jestem świadoma własnych wad!). przede wszystkim jestem zachwycona tym że zafundowałaś nam pokaźny kawałek wyłącznie o berze. o swojej słabości do tego człowieka mówić chyba nie muszę, może to mieć związek z jego aparycją albo z motocyklem, god only knows, fakty są takie, że uwielbiam faceta i dosłownie kocham go u Ciebie. bo to jest w sumie taka idealna postać męska - paradoksalnie dzięki temu, że nie jest pozbawiony wad, pozostając jednocześnie świetnym partnerem dla anette i prawdziwym przyjacielem dla lisy (nawet jeśli ona ma co do tego na chwilę obecną wątpliwości). także dla mnie to już była radocha. tak na marginesie rozczulił mnie fakt, iż lisa mimo wszystko próbowała z nim biegać (co jak dla mnie tylko podkreśla siłę ich przyjaźni, choć teoretycznie to drobnostka). co do decyzji bera, którą jak sądzę znamy - bo przypuszczam, że nie odbiegniesz od realnego scenariusza - mogłabym się wypowiadać godzinami, z jednej strony pęka mi serce, z drugiej go rozumiem. ale to co mnie ciekawi to sposób, w jaki przedstawisz go po zakończeniu kariery (przy założeniu, że i u Ciebie ją zakończy). czy będzie taki, jak dotąd, czy coś się w nim zmieni? jak będzie podchodził teraz do życia? to jest chyba ten wątek, który mnie w jego przypadku najbardziej na chwilę obecną interesuje, oczywiście pomijając fakt, że zastanawiam się, czy się oświadczy, bo chyba go korci.
    nie umiem kopiować tutaj tekstów, a nie wiem, jaki jest limit znaków, więc będę publikować w kilku komentarzach.

    OdpowiedzUsuń
  3. ZEŻARŁO MI KOMENTARZ I MUSZĘ PISAĆ OD NOWA. NIENAWIDZĘ TABLETA.
    no więc tak - konfrontacja pocieszna. silje polubiłam od razu, pewnie w dużej mierze dlatego, że żal mi jej się zrobiło od tego atakowania od progu. ta Twoja bohaterka to ma charakterek, powiem Ci! (żeby nie określić tego mianem sporadycznej wredoty). w sumie zarzuty uzasadnione ale heloł? przyganiał kocioł garnkowi? czy ona sama nie wyleciała z roboty za lekką niesubordynację? chociaż z drugiej strony trzeba brać poprawkę - dziewczyna jest nabzdyczona, a pora dnia raczej jej nie sprzyja. co nie zmienia faktu, że zachowywała się mimo wszystko nieprzyjemnie. z drugiej strony mamy silje, która, jak sądzę w ramach ataku jako obrony, w bardzo dobitny sposób uderzyła zadziwiająco celnie wprost w napięte struny. jakkolwiek daleka jestem od krytykowania lisy, bo sądzę, że sama zachowywałabym się podobnie (czyli dość dziecinnie, nie ukrywajmy), to jednak sporo w tym racji. mademoiselle teigen chyba rzeczywiście ma mały problem ze znajdowaniem winy w sobie. zastanawia mnie tylko, o kogo chodziło z tym chłopakiem, bo autentycznie mam wątpliwości. bardziej mi do tego pasuje velta niż hilde, ale nie jestem pewna, czy lisa kiedyś go przyprowadzała do fredrika (wydaje mi się że tak). a może to jednak tomek? chryste, późno jest.
    lipa, poprzedni komentarz był lepszy.

    OdpowiedzUsuń
  4. to znowu ja, ale już po raz ostatni.
    czyli tak - widzę, że anette zaczyna się uginać! w sensie tej ucieczki przed zaangażowaniem. no bo skoro ona już przyjmuje wizję jego nart w mieszkaniu? sprawa zabrnęła daleko. chociaż zakładam że i tak jeszcze ją dopadną wątpliwości. wtedy w większości opowiadań spodziewałabym się jakiegoś dramatycznego wątku w typie ciąży, ale u Ciebie wydaje mi się to stanowczo zbyt banalne. zresztą może ja standardowym zwyczajem szukam dziury w całym i na siłę próbuję wyczuć jakieś komplikacje. zobaczymy. fajnie, że są w sobie tak zakochani i że to działa w dwie strony. tak na marginesie - zawsze mnie osobiście ciągnęło bardziej do przeciwieństw, ale związek oparty na podobieństwach jest chyba znacznie wygodniejszy i łatwiejszy. odpadają kłótnie o to, co robić po południu i co będzie na obiad, także bardzo się dobrze składa.
    aaaa, czyżby lisa wybierała się do tomka? no ładnie! nawet nie wiem co z tego może wyniknąć (też raczej nie oczekuję żadnych banalnych rozwiązań. będą gadać przez cały rozdział? tylko strzelam). kurczę, ja tam tylko chcę żeby się zeszli. pewnie z dwadzieścia odcinków im to zajmie, bo są tacy durni (bez urazy, kocham ich), ale trzymam za to mocno kciuki! i kończę już to swoje ględzenie. nigdy w życiu niczego nie komentowałam na tablecie. przepraszam za ten bałagan. pewnie się spodziewałaś natłoku różnych komentarzy a tu jakieś bzdety tylko ode mnie :( ale ten, kocham, ściskam, bardzo mi to poprawiło humor, bo ostatnio mam paskudny. ucałowania!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. sama jesteś bzdety! to, co piszesz to nigdy nie są bzdety, weź się ogarnij :) zacznę od początku, bo już na początku mnie rozgryzłaś. nie żeby to było jakieś supertrudne, bo skomplikowanym człowiekiem nie jestem, ale i tak miło, że to zauważyłaś - w sensie piję do tego, że pisanie początkowego fragmentu było dla mnie CHOLERNIE trudne i przysięgam, że byłam dosłownie o krok od poryczenia się nad klawiaturą, co byłoby zapewne żałosne, ale bardzo w moim stylu. cóż. nadal nie przeszłam do porządku nad faktem sportowej emerytury pana R. i, mimo że naprawdę się jaram, widząc jaki jest teraz hepiuśny jeżdżąc po zawodach i w ogóle, to nadal mam do niego żal w pewnej kwestii. dobra, nie będę się uzewnętrzniać, bo mogłabym tu na ten temat napisać cały esej, ale to chyba nie ma większego sensu. w każdym razie pisało mi się to koszmarnie, ale byłam z siebie niesamowicie dumna, że wygląda to tak jak wygląda, że tak nieskromnie powiem.
      a tak btw troszeńkę przeraziło mnie to, jak daleko wybiegasz w przyszłość względem tego, co ma się jeszcze wydarzyć w tym opowiadaniu, zważywszy na to, że ja właściwie zamierzam je już kończyć, ale myślę, że jakoś sobie z tym poradzimy. hue hue, wizja oświadczającego się bercia w sumie przez myśl mi przeszła i pewnie nawet by mi to tutaj pasowało, ale naaah, nie może być aż tak kolorowo, no nie? ;)
      a i uwielbiam to jak patrzysz na lisę, bo ja wiem, że jest koszmarnie irytująca i dziecinna i można by ją bardzo łatwo znienawidzić, ale ja ją taką kocham, bo jest taka moja, no i cieszę się, że też masz dla niej dużo sympatii, mimo wszystkich jej ewidentnych wad. mam nadzieję, że do końca tak będzie i jej nie znielubisz. nie wiem czy jest takie słowo, ale wiesz o co mi chodzi.
      cieszę się, że poprawiłam Ci humor i mam nadzieję, że nie oderwałam Cię za bardzo od pasjonującej nauki. dziękuję ślicznie za komentarz(e) i ściskam mocno, mocno <3

      Usuń
    2. oj no mówiłaś, że jeszcze się trochę pomęczymy, to założyłam że do końca trochę zostało :D
      lisa jest ludzka. bardzo prawdziwa i naturalna. i to w niej lubię. dobrze, że ją kochasz, bo myślę, że to bardzo pomaga w pisaniu. jak się nie lubi głównej bohaterki to czasem bywa ciężko. :)

      Usuń
  5. Trafilam tutaj przypadkiem :) Bardzo podoba mi sie Twoje opowiadanie a w szczegolnosci dlugie rozdzialy hehe :) Czekam z niecierpliwoscia na dalszy ciag wydarzen :) pzdr

    OdpowiedzUsuń
  6. Kiedy coś nowego? Po jakiś czas pochłonęłam wszystko z niewyobrażalną szybkością, po drodze zakochując się w tym opowiadaniu jakieś tysiąc razy, i już nie mogę się doczekać nowego rozdziału ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. bardzo mi miło :) obecnie trochę utknęłam w uniwersyteckich sprawach, ale postaram się jakoś niedługo coś napisać.

      Usuń