27 lipca 2015

Epilog

Pogoda, co dla Planicy nietypowe, nie była idealna. Od samego rana, z niezmienną częstotliwością, punktualnie co godzinę, niebo nad skocznią zaczynało płakać. Lisa, podnosząc do góry głowę tuż po tym, gdy na nosie poczuła chłodny pocałunek kolejnej kropli deszczu, zastanawiała się skąd się ona wzięła. Chmur było niewiele, kłębiły się dumnie nad kompleksem skoczni. Nienękane wiatrem, nie ruszały się nawet z miejsca, zupełnie jakby ktoś zawiesił je na sztywno naciągniętych sznurkach. Były białe tak samo jak śnieg pod jej stopami. Nie rozumiała skąd brały się więc kolejne krople spadające na jej twarz. Na całe szczęście nie były lodowato zimne; wręcz przeciwnie, deszcz zraszający słoweńską dolinę wydawał się być jednym z pierwszych zwiastunów wiosny. Kapiąca na jej policzki woda nie była może ciepła, ale za to przyjemnie rześka i orzeźwiająca. Nie czyniła najmniejszych szkód. Drążyła powoli zalegający na ziemi śnieg, zmuszając go do tego, by szykował się na ustąpienie miejsca zielonej, wiosennej trawie. Delikatny deszcz nikomu nie przeszkadzał. Finałowy konkurs sezonu przebiegał bez większych zakłóceń.
Mimo że przyjechała do Słowenii trzy dni temu i ostatnich kilkadziesiąt godzin spędziła w towarzystwie norweskiej kadry, wciąż nie mogła uwierzyć w to, że naprawdę tu jest. W Planicy. Na ostatnim konkursie sezonu. Pierwszy raz w życiu. Nadal czuła w ustach smak szampana, którym w piątkowy wieczór uczcili prawdopodobnie pierwsze i zarazem ostatnie spotkanie w takim gronie. W norweskiej kadrze, powiększonej o Lisę, zadebiutowała Anette. A po raz ostatni w roli skoczka wystąpił Ber. Wszyscy mieli świadomość tego, że weekend taki jak ten zdarza się raz na kilka lat. Tylko wtedy, gdy ktoś decyduje się na zakończenie kariery. Nieuczczenie tego momentu szampanem byłoby hańbą. Wciąż czuła się też niezwykle pełna po tym, gdy wczoraj, w czasie corocznego skocznego pikniku, posmakowała specjałów przywiezionych przez każdą z ekip. Dawno się tak nie najadła. I to jeszcze w tak zacnym towarzystwie. Kto nie chciałby grillować z Goranem Janusem i zajadać się kiszonymi ogórkami zrobionymi, jak zapewniał ją jeden z polskich skoczków, przez babcię samego Kamila Stocha? A teraz stała tutaj, kilka metrów od kolorowego tłumu kibiców, w miejscu przeznaczonym dla ekip, tuż obok swojej siostry. Otoczona skoczkami narciarskimi, którzy krzątali się wszędzie dookoła, nosząc na ramionach narty, biegając w ramach rozgrzewki, podskakując tak wysoko, że kręciło się jej w głowie od samego patrzenia. Była tu - w samym sercu przepięknej doliny położonej u stóp zapierających dech w piersiach Alp. W samym centrum skocznego świata. Miała to wszystko na wyciągnięcie ręki, a jednak wciąż nie potrafiła uwierzyć, że dzieje się to naprawdę.
Zacisnęła mocno kciuki, na ekranie telebimu widząc, że do skoku szykuje się, mający rozpocząć drugą serię Tom. Zaledwie kilkadziesiąt sekund później stanął on w miejscu przeznaczonym dla aktualnego lidera, rozejrzał się wokół i, dostrzegając jej twarz kilka metrów dalej, posłał w jej stronę ciepły uśmiech, na widok którego mimowolnie odczuła przyjemne łaskotanie gdzieś w okolicy żołądka. Odwróciła wzrok, chcąc uniknąć kompromitacji jaką mogłyby się okazać wykwitające na jej policzkach rumieńce. Niemal niewiarygodne wydawało się jej to jak bardzo wciąż na nią działał. Mimo upływu tylu lat. Uśmiechał się do niej w ten sposób już tysiące razy. A ostatnio miała nieodparte wrażenie, że wszystko dzieje się po raz pierwszy. Oboje zachowywali się jak para zauroczonych sobą dzieciaków, które wymieniają się na lekcjach liścikami, posyłają sobie ukradkowe spojrzenia w autobusie, a w sobotni wieczór wychodzą ze znajomymi do klubu, próbując oszukać ochroniarzy fałszywymi dowodami. Czuła się jakby znowu miała piętnaście lat. Jakby znowu się w nim zakochiwała. A wspólny pobyt w Planicy w niczym nie pomagał. O ile będąc w Norwegii spotykali się raczej sporadycznie, z uwagi na wciąż trwający sezon i jego treningi, o tyle tutaj spędzali ze sobą niemal każdą chwilę. Wydawało jej się, że w ciągu ostatnich trzech dni rozmawiała z nim częściej niż przez cały ubiegły miesiąc. To był jego teren. I on był tu wszędzie. Na skoczni i w hotelu. W stołówce, w knajpie, do której wybrali się w piątkowy wieczór, w telewizorze i w pokoju, który przyszło jej dzielić z Anette. Miała wrażenie, że ani na chwilę się nie rozstają. Nawet teraz wystarczyłoby, żeby przeszła kilka kroków, a mogłaby złapać go za rękę i razem z nim obserwować kolejne skoki w oczekiwaniu na to, że ktoś w końcu zmieni go na pozycji lidera. Uczynił to w końcu, ku uciesze zebranych pod skocznią kibiców, Matjaž Pungertar, a wtedy Tom podniósł z ziemi swój plecak, zarzucił na ramię narty i podreptał w kierunku domku przeznaczonego dla norweskiej kadry. Wrócił po kilku minutach, w dresach i bluzie z kapturem, który zarzucił na głowę, próbując uchronić się przed coraz mocniej padającym deszczem. Anette wyciągnęła w jego stronę parasol, pod którym chowały się z Lisą, zachęcając by choć na chwilę się do nich przyłączył, a on skwapliwie skorzystał z propozycji. Stanął tuż za młodszą z sióstr Teigen, opierając brodę na jej ramieniu i tak jak one wbił wzrok w ekran telebimu, na którym pojawiła się twarz Eisenbichlera.
- To jakoś zaraz, nie? - spytał Hilde.
- Jeszcze tylko jeden - odpowiedziała mu Anette. Nie musiał precyzować. Obie doskonale wiedziały, o co mu chodziło. Jeszcze tylko jeden. A potem na belce pojawić miał się Ber. Rekordzista świata z Letalnicy. Dziewiąty zawodnik Mistrzostw Świata w Lotach Narciarskich, które zaledwie tydzień wcześniej odbyły się w czeskim Harrachovie. Norweska legenda. Jedyny powód, dla którego obie tu były.
- Gdzie się podział Velta?
- Tam jest - podpowiedziała Lisa, wskazując palcem miejsce, w którym Jakub Janda siedział na ławeczce i zmieniał buty, po oddanym kilka minut wcześniej skoku. Rune stał obok, co chwilę podnosząc w górę rękę, próbując zapewne posłać w ich stronę  jakiś bliżej niesprecyzowany znak. - Woła cię, idź. 
- Lecę - westchnął Tom, odruchowo całując lekko czubek jej głowy. 
One też podeszły bliżej, stanęły obok miejsca przeznaczonego dla aktualnego lidera i obserwowały uważnie dwóch norweskich skoczków, którzy czaili się przy bramce, przez którą zawodnicy przechodzili po wylądowaniu. Chwilę później Lisa poczuła na ramieniu dotyk Anette, która lekkim ruchem podbródka wskazała jej telebim.
Na wielkim ekranie pokazywano właśnie obraz z belki startowej, na której zasiadł już Romoeren. Lisa odruchowo ścisnęła kciuki, dotykając ramieniem łokcia siostry. Obie wzdrygnęły się, gdy Ber zachwiał się lekko tuż po wyjściu z progu. Przez kilka sekund patrzyły na niego w locie, a później przeniosły wzrok na zeskok, uważnie obserwując wszystko to, co nagle zaczęło się tam dziać. Walter Hofer podszedł do Bera i podał mu parasol, który Rune natychmiast wyrwał koledze z ręki. Wraz z Tomem, zupełnie nie zważając na jego protesty, podnieśli go w górę i posadzili na własnych ramionach. Przez bramkę zaczęli przechodzić kolejni skoczkowie, którzy zdążyli już oddać w drugiej serii swój skok i oczekiwali na zakończenie konkursu. Ustawili się w dwóch rzędach, unosząc w górę swoje narty i krzyżując je ze sobą, tworząc z nich w ten sposób swoisty szpaler. Na ekranie telebimu na moment pojawił się obraz z góry skoczni, kamerzysta wśród zawodników wciąż oczekujących na swoją kolejkę do oddania ostatniego skoku w sezonie wyłapał Norwegów. Bardal, Fannemel i Stjernen unieśli w górę kartki z koślawo napisanymi podziękowaniami. Tusen takk. Tusen takk, Ber. Dziękujemy. Za wszystko. Za tysiące godzin spędzonych na wspólnych treningach. Za wszystkie konkursy, w czasie których stawaliśmy w szranki i te, w których stanowiliśmy jedną drużynę. Za czapki uszanki i za niezmierzone pokłady dobrego humoru. Za 239 metrów. Za Planicę. Za rekord świata.
Obraz na telebimie się zmienił, na ekranie pokazywano tłumy słoweńskich kibiców zebranych pod skocznią. Wszystkie dłonie składały się do oklasków, gdy Tom i Rune ponieśli Bera w stronę szpaleru skoczków. Kamerzyście jakoś udało się przedrzeć przez zawodników, na ekranie pojawiła się twarz Romoerena. Uśmiech, który ją rozjaśniał, roztopić mógłby każde, najbardziej nawet zmarznięte serce. Uniósł w górę narty i przez chwilę utrzymując je w jednej ręce, drugą pomachał w stronę widowni. Schodził ze skoczni tak, jak najlepszy aktor schodziłby z teatralnej sceny po odegraniu ostatniego w swym życiu spektaklu. Wśród oklasków i wyrazów uznania ze strony kolegów i widzów.
Lisa poczuła, że po jej policzkach spływają łzy. Nie miała pojęcia, w którym momencie się rozpłakała, ale podejrzewała, że mogło to nastąpić już w chwili, w której Ber pojawił się na belce. Później i tak nie byłaby już w stanie tego powstrzymać. Dostrzegła, że Romoeren, już na własnych nogach, podchodzi do niej i Anette. Uśmiechnęła się lekko, widząc jak przytula jej siostrę. Mocno i pewnie, chowając twarz w jej włosach, zupełnie jakby w tym jednym uścisku chciał zawrzeć wszystkie swoje uczucia względem blondynki. Chwilę potem przytulił również i ją, po raz kolejny uzmysławiając jej dlaczego zawsze myślała o nim jak o starszym bracie. Zauważyła, że podbiegają do nich Tom i Rune, którzy natychmiast zaczęli żartować i udawać obrażonych na Bera za to, że zakończył karierę nie czekając na nich. Śmiali się głośno, obserwując kolejne skoki, a słoweńskie niebo łkało nad nimi, chłodząc ich zarumienione twarze.
- I jak? - spytał Romoeren kilka minut później, gdy wrócił do nich, przebrany już w dresy, z kapturem kurtki zarzuconym na głowę. Podszedł do Anette i tak jak ona oparł się o metalową barierkę.
- W porządku - odpowiedziała, uśmiechając się niepewnie. - A u ciebie?
- W jak najlepszym - odparł zdecydowanie, odwracając się do niej i zaglądając jej w oczy. - To co, teraz ślub i dzieci?
- Czy ty mi się oświadczasz? - zapytała, śmiejąc się głośno i łapiąc go za rękę.
- Nie mam pierścionka, więc i tak się nie liczy - powiedział, całując wierzch jej dłoni. - Ale co byś powiedziała?
- Może nie od razu dzieci - zaczęła, przytulając się do niego. - Zacznijmy od psa. Weźmy sobie mopsa, na dobry początek. Co ty na to?
W odpowiedzi jedynie ją pocałował, dobitnie wyrażając w ten sposób swoje zdanie na ten temat. Czego więcej mógł w tym momencie pragnąć? Ukochana kobieta towarzyszyła mu w jednym z najważniejszych dni jego życia. Otaczali go przyjaciele, za których gotów byłby skoczyć w ogień. We wspaniały sposób wieńczył swoją karierę. Jeśli tego dnia miał rozpocząć się nowy etap jego życia, etap, który miałby dzielić z Anette i mopsem, gotów był zacząć go dokładnie w tej chwili. Nie pragnął niczego więcej. W końcu, po wielu miesiącach zmagań z kontuzją, rehabilitacją, skokami i samym sobą, czuł się naprawdę szczęśliwy. A Planica była najlepszym pod słońcem miejscem do tego, by to manifestować.

***

Gabrielle Aplin - Please Don't Say You Love Me

25 maja 2014

Patrzyła na stare pianino stojące w barze Fredrika. Po raz ostatni. W końcu udało jej się go namówić, by sprzedał instrument i zainwestował zarobione w ten sposób pieniądze w coś, co przyda się dużo bardziej. Potrzeb było mnóstwo i koszt jednego wysłużonego pianina z pewnością nie mógłby pokryć choćby małej ich części, ale zawsze był to jakiś start. Mógł za to kupić kilka nowych krzeseł do baru, przemalować wnętrze, w ostateczności wysłać dzieciaki na jakąś kolonię w czasie zbliżających się wielkimi krokami wakacji. Możliwości były w zasadzie nieograniczone. A pianino w końcu przestałoby jedynie stać i straszyć w jednym z rogów pomieszczenia, kurząc się niemiłosiernie i tylko raz na jakiś czas, od wielkiego dzwonu, kusząc kogoś by podszedł do niego bliżej, położył palce na czarno-białych klawiszach, brzdąknął w nie kilka razy czy, w zupełnie już wyjątkowych przypadkach, zagrał jakąś krótką melodię. 
Lisa też ostatnio siedziała przy nim kilka tygodni temu. Gdy jeszcze urzędowała w knajpowym składziku lubiła odegrać kilka akordów przed położeniem się spać. Zawsze w niezawodny sposób ją to wyciszało. Ale teraz pianino musiało stąd zniknąć. Tak jak zniknęła ona. Nikt go nie używał i zupełnie nie było tu nikomu do szczęścia potrzebne. Fredrik oczywiście zaprotestował, słysząc jej propozycję sprzedaży instrumentu. Zapieklił się, mówiąc, że tak nie można, bo co jeśli któregoś dnia tu przyjdzie i zechce zagrać, a nie będzie miała na czym. Zdawał się nie słyszeć jej argumentów, które koncentrowały się głównie na tym, że pieniądze ze sprzedaży będą miały więcej wartości niż jej ewentualne odczucia, ani zapewnień o tym, że nie zamierzała już nigdy tutaj grać. Było fajnie, owszem, ale czas dorosnąć. Nie jestem już tamtą nastolatką, która przyjeżdżając do Oslo na weekendy, biegła do twojego baru, żeby trochę sobie pograć. Nie chcę już nią być, Fredrik. Widząc, że jej słowa do niego nie docierają, zdobyła się na ostateczny krok. Zadzwoniła do Bridget, a ta, upewniwszy się, że dziewczyna jest pewna swojej decyzji, interweniowała w jednej chwili. Przekonała męża w pół minuty. Lisa była pełna podziwu. I wciąż zastanawiała się jak właściwie Bridget tego dokonała. Czyżby w negocjacjach z mężem wykorzystywała te same metody, którymi zwykła radzić sobie z uczniami? Szantaż, zastraszenie i przekupstwo. Nie ma lepszego sposobu, uwierz nauczycielce z dziesięcioletnim doświadczeniem. Wierzyła. Nie miała przecież żadnego powodu, by nie wierzyć. 
Podeszła do pianina. Po raz ostatni. Przejechała delikatnie palcami po klawiszach, ścierając z nich drobinki kurzu. Rozejrzała się po barze. Był prawie pusty. W pierwszy ciepły weekend maja, niezawodnie zwiastujący zmieniającą się porę roku, większość mieszkańców stolicy zdecydowała się na zupełnie inny niż ona sposób spędzenia wolnego niedzielnego popołudnia. Wiedziała, że Anette i Ber pojechali gdzieś za miasto. Razem z Glennem, ich nowym nieodłącznym towarzyszem. Uroczym, małym mopsem, który w mgnieniu oka zmienił poglądy Lisy na tę rasę psów o sto osiemdziesiąt stopni. Wystarczyło, że zaczął lizać ją szorstkim języczkiem po bosej stopie, na swój sposób prosząc o to, by wciągnęła go na kanapę, gdy pierwszy raz odwiedziła ich w mieszkaniu Anette, w którym teraz żyli we trójkę. Wystarczyło, że przytulił się do jej uda i zasnął, drapany przez nią lekko za uchem. Wystarczyło, że gdy wychodziła od nich wieczorem, podreptał za nią do samych drzwi i zapiszczał przeciągle, gdy zorientował się, że ich opuszczała i pozbawiała go przyjemnego głaskania i drapania, którymi za jej sprawą mógł się cieszyć przez ostatnie godziny. Z miejsca go pokochała. Był mięciutki i rozkoszny, nieustannie rozjeżdżał się na śliskich kafelkach, próbując biegać z kuchni do salonu, łasił się do wszystkich i uwielbiał gryźć sznurówki, za co ponoć każdego ranka rugał go Ber. Anette nie miała z tym większego problemu. Jedyne buty ze sznurowadłami jakie miała, jasne adidasy, zazwyczaj stały schowane w szafie, wyciągane tylko wtedy, gdy wybierała się w miejsce, w którym o obcasach czy eleganckich półbutach nie mogło być mowy. Pewnie sięgnęła po nie dzisiaj, pomyślała Lisa. Ber na sto procent zabrał ich na wycieczkę do jakiegoś lasu, o ile nie w góry. Tam na obcasach daleko nie zajdzie. Uśmiechnęła się sama do siebie, wyobrażając sobie, że jutrzejszego ranka to nie Romoeren, ale jej siostra znajduje pogryzione sznurówki i ze złością karci Glenna, który nic z tego nie rozumiejąc czeka aż ktoś w końcu  łaskawie wyprowadzi go na dwór. O ile do tej pory bywanie w ich wspólnym mieszkaniu wydawało jej się czymś nieosiągalnym, mimo że Ber zapraszał ją niemal co drugi dzień, o tyle teraz była pewna, że nie będzie już miała z tym większego problemu. Kupienie psa w zupełnie nieoczekiwany sposób okazało się fantastycznym pomysłem, który niespodziewanie rozwiązał problem komunikacji między siostrami. Nawet jeśli za nic nie mogli oduczyć go gryzienia sznurówek i roznoszenia po całym mieszkaniu papieru toaletowego, gdy tylko ktoś nieopatrznie zostawił otwarte drzwi do łazienki, wszyscy zgodnie obstawali przy tym, że pojawienie się tego nowego, maleńkiego członka rodziny przyniosło przede wszystkim korzyści. Kilka zniszczonych par butów to stosunkowo mała cena za poprawę siostrzanych relacji i Ber gotów był ją zapłacić bez mrugnięcia okiem.
Usiadła przed pianinem i strzeliła palcami. Oprócz niej i stojącego za barem Fredrika w pomieszczeniu było może pięć osób. Nigdzie nie było widać Silje, więc domyśliła się, że dziewczyna zaszyła się gdzieś wraz z Rune, który bardzo nieudolnie wykręcał się od propozycji spotkania, którą wczoraj mu złożyła. Teraz domyśliła się, że najwidoczniej miał już po prostu coś innego w planach. Z kimś innym. Nie przeszkadzało jej to. Wręcz przeciwnie, świecący pustkami bar bardzo jej odpowiadał, bo, o ironio, było zupełnie tak jak wtedy, gdy grała tu po raz pierwszy. Gdy miała jakieś szesnaście lat, długie, jasne włosy, które nie nosiły jeszcze żadnych śladów po farbie w kolorze wiśni, porwane trampki i głowę pełną marzeń i pomysłów na to, jak je zrealizować. Dzisiaj była kimś zupełnie innym. Tamtą dziewczynę, bardzo jej teraz obcą, wspominała z uśmiechem i wzruszeniem, śmiejąc się z jej naiwności. Na nową siebie patrzyła z niepewnością, każdego ranka przeglądając się w lustrze w swoim nowym pokoju, który odziedziczyła po Silje i pytając własne odbicie o to, kiedy tak bardzo się zmieniła. Kiedy czas zatoczył koło. Kiedy znowu, w pewien sposób stała się tamtą szesnastolatką. Ale tylko pozornie, bo choć wiele rzeczy wróciło na swoje miejsce i było zupełnie tak jak wtedy, ona stała się już kimś innym. I zaczynała tę nową siebie coraz bardziej lubić.
Zagrała pierwsze takty, bardzo pewnie, wkładając w nie wszystko to, co w tej chwili czuła. Chcąc się pożegnać. I chcąc też coś powitać. Chcąc otworzyć drzwi do następnego rozdziału w swoim życiu i dumnie przestąpić ich próg. Tuż przed tym, gdy miała zacząć wyśpiewywać pierwsze wersy, uniosła oczy i odwróciła lekko głowę. Siedział tam gdzie zawsze. Mieszał słomką w wysokiej szklance, którą Fredrik jakiś czas temu napełnił sokiem z czarnych porzeczek i uśmiechał się do niej zachęcająco. Jakby próbował jej dodać otuchy. Ale ona zupełnie tego nie potrzebowała. Wiedziała, po co tu była, wiedziała, co miała robić. Odwzajemniła uśmiech i zaczęła śpiewać. 

Summer comes, winter fades,
here we are just the same...

Bardzo długo zastanawiała się nad tym, jaką piosenkę wybrać na ten wieczór. Dla nikogo oprócz niej nie miało to z pewnością większego znaczenia. Ale to miał być jej ostatni raz. Chciała by coś znaczył, by chodziło w nim nie tylko o odśpiewanie kilku wersów. Wybór okazał się niezwykle trudny, zwłaszcza, gdy po kilku dniach poświęconych starannym selekcjom utworów, które znajdowały się w jej odtwarzaczu wciąż nie znalazła niczego godnego uwagi. Zdecydowanym ruchem wykreślała kolejne piosenki z długiej listy, którą stworzyła jakiś czas wcześniej, aż w końcu wczorajszego ranka zatrwożona zauważyła, że na kartce nic już nie zostało. Żadna z piosenek, które znała i lubiła nie przeszła ostatecznego testu, żadna nie wydawała jej się na tyle dobra, by stać się jej ostatnią. Aż w końcu wczoraj, kładąc się spać i po raz ostatni przeglądając zawartość telefonu, przeskakując kolejne utwory ułożone w losowej kolejności, usłyszała pierwsze takty i słowa, które spowodowały, że jej serce na moment szybciej zabiło. Nadchodzi lato, przemija zima. A my wciąż jesteśmy tacy sami. Wyśpiewując je teraz, głośno i wyraźnie, czuła, że to prawda - w pewien pokręcony i nieoczywisty sposób. Zmieniło się właściwie wszystko, oni też. A jednak wciąż byli tamtymi nastolatkami, którzy przyjeżdżali do Oslo na weekendy, pragnąc odkrywać obcy świat i przeżywać najbardziej wymyślne przygody. Mała, krucha Lisa, o jasnych włosach, zapatrzona jak w obrazek w starszego o kilka lat Toma, zupełnie niedojrzałego dzieciaka, który lubił chodzić w znoszonych trampkach i chować w przerzuconym przez ramię plecaku paczkę papierosów. Miała wrażenie, że to wszystko działo się w innym życiu. Gdy nie zdawali sobie jeszcze sprawy z tego, że istnieje świat poza ich ojczystą Norwegią ani tego, że kiedyś ten świat zupełnie ich porwie i na długo rozdzieli. Wtedy pewnie wydałoby się im to niemożliwe. Czas nauczył ich pokory. Mijała kolejna zima. Zakwitały pierwsze drzewa, słońce pojawiało się na niebie na coraz dłużej, nadchodziło lato, które miało przynieść kolejne zmiany. Ale gdzieś w głębi oni wciąż byli tymi samymi dzieciakami, co przed laty, z głowami pełnymi niemal niemożliwych do zrealizowania marzeń, gotowymi walczyć o swoje przy użyciu ciosów pięści. Teraz po prostu wiedzieli już jak trudne mogło się to okazać i jak dotkliwe może mieć konsekwencje. Wcale nie oznaczało to jednak, że zamierzali z czegokolwiek rezygnować.

Under pressure precious things can break
and how we feel is hard to fake...

Zdecydowała się nie podnosić oczu. Nieprzytomny, pusty wzrok wbijała we własne ręce, zupełnie nie skupiając się na ich płynnych ruchach. Koncentrowała się tylko i wyłącznie na muzyce, pozwoliła by znajome dźwięki w zupełności ją wypełniły, chciała poczuć je w sobie, płynące w żyłach, brzęczące uparcie w głowie, obijające się o wnętrzności, tłukące się w żołądku zupełnie jak motyle o delikatnych skrzydłach, pieszczące lekko, ale wywołujące tym samym również niewypowiedziane podniecenie i ciepło, które czuła w całym ciele. Uwielbiała optymizm, który płynął z tego utworu i zalewał jej ciało. Pokochała tekst, którego szybko nauczyła się tego ranka, przekonując się, że do tej pory potrafiła z pamięci wyśpiewać tylko refren. A to było stanowczo za mało. Wszystkie słowa miały znaczenie. Od pierwszej aż po ostatnią linijkę. Miała ochotę wykrzyczeć je wszystkie, ale nie pozwalała, by emocje i dziwna, szaleńcza radość, która ją teraz ogarniała wzięła górę i zakłóciła występ. Przesuwała palcami po politurze instrumentu, pewnie wygrywając kolejne akordy i śpiewając tak jak nie śpiewała chyba jeszcze nigdy. Czuła tę piosenkę całą sobą. Słuchając muzyki często miała wrażenie, że poszczególne utwory mogłaby z łatwością odnieść do swojego życia, że ich teksty są jej bliskie. Nigdy wcześniej nie czuła się jednak tak, jakby ktoś wszedł do jej głowy i spisał wszystkie jej myśli. Dotyczące samej siebie, dotyczące Toma, dotyczące sytuacji, jaka miała między nimi teraz miejsce. Wciąż nie do końca rozumiała to, co się między nimi działo. I dochodziła do wniosku, że w zasadzie nie potrzebuje chyba tego rozumieć. Chciała jedynie się tym cieszyć i nie pozwolić, by ktoś to zniszczył. Lubiła stan, w którym się znaleźli. Było zupełnie tak jakby na nowo się w sobie zakochiwali. Powoli, bez pośpiechu, niepewnie. Dla obojga było to coś nowego. Wiele lat temu, gdy jako nastolatkowie zaczęli ze sobą chodzić, stało się to zupełnie naturalnie, bez żadnych wielkich słów i romantycznych gestów, po prostu ewoluowali na kolejny etap. Znali się od dziecka, przyjaźnili, mieli wspólnych znajomych, zawsze trzymali się razem. Nikogo nie zdziwiło, gdy pewnego dnia ogłosili, że są parą. Wszystkim wydało się to czymś oczywistym. Teraz nic nie było między nimi oczywiste. Na swój sposób byli innymi ludźmi. Poznawali się na nowo. Dostali od losu szansę na to, by znowu się w sobie zakochać. I skrzętnie z tej niezwykłej możliwości korzystali. Choć znali się na pamięć, w ich relacji pojawiła się swoista niepewność, oboje czuli, że stąpają po cienkim lodzie i uważali na każdym kroku. Wiedzieli, że presja otoczenia mogłaby zabić rodzące się uczucie, więc po prostu powiedzieli wszystkim, że znowu są razem, ucinając wszelkie plotki i domysły przyjaciół. W rzeczywistości sprawy miały się nieco inaczej, ale wiedzę na ten temat zachowali tylko dla siebie. Nie chcieli niczego przyspieszać, pozwolili sobie na to, by znowu chodzić na randki i dali sobie szansę na to, by się na nowo poznać. Zakochiwali się w sobie, ale zupełnie inaczej niż wtedy, wiele lat temu. Dojrzalej, ostrożniej, bardziej świadomie. Mocno.

Fools rush in and I've been a fool before,
this time I'm gonna slow it down...

Nie musieli się spieszyć. Nikt i nic ich nie goniło. Pozwolili, by wszystko działo się gdzieś poza nimi, dając sobie czas na to, by zwyczajnie się sobą nacieszyć. Tylko głupcy się spieszą, a kiedyś byłam jednym z nich. Tym razem zwolnię. Oboje zwolnili. Ostatni miesiąc wydawał się bardziej snem niż rzeczywistością. Choć wokół działo się mnóstwo, miała wrażenie, że wciąż byli blisko i nic nie mogło ich rozdzielić. Razem pomagali Berowi się pakować, gdy w końcu oznajmił, że przenosi się do Anette. Tom chował do kartonów naczynia z kuchennych szafek, przekładając je kartkami z gazet, by uchronić delikatne szkło przed stłuczeniem. Lisa robiła remanent w szafie Romoerena, tłumacząc mu, że Anette z pewnością będzie miała wiele przeciwko starym koszulkom z nadrukami rockowych zespołów i podkradając je dla siebie. Myli okna i odkurzali, szykując mieszkanie pod wynajem, mimo że Ber wciąż upierał się, że to Lisa powinna tam wrócić. Ona protestowała uparcie, zapewniając, że na nowym miejscu jest jej wspaniale i dodając, że zupełnie nie potrzebuje do szczęścia dwóch pokojów w centrum, na których czynsz nigdy nie mogłaby sobie pozwolić, nawet pracując od rana do nocy, siedem dni w tygodniu. I grożąc mu, gdy tylko proponował, żeby w ogóle mu nie płaciła. W końcu udało jej się go przekonać i zdecydował się na umieszczenie ogłoszenia o wynajmie w jednym z norweskich dzienników. Pierwsi lokatorzy zgłosili się po tygodniu i szybko doszli z Berem do porozumienia. Mieli się wprowadzić wraz z początkiem wakacji. Lisa uśmiechnęła się na wspomnienie miny Romoerena, gdy zobaczył parę, która miała zamieszkać w jego starym lokum. Mężczyzna wyglądał tak jak wyglądałby Fredrik, gdyby dorobić mu kilka tatuaży i przekłuć nos. Był wysoki i miał długą brodę, nosił kurtkę nabitą ćwiekami i zupełnie nie pasował do niskiej, drobnej kobiety, która mu towarzyszyła. Ku zdumieniu Bera okazali się niesamowicie odpowiedzialnymi ludźmi, a gdy facet spytał o to czy wraz z mieszkaniem przysługuje garaż, bo musi przecież gdzieś chować swój motocykl, Lisa wiedziała już, że podpiszą umowę. Jak Romoeren mógłby odmówić komuś, kto miał motor?
W międzyczasie ona też się przeprowadziła, a Tom pomógł jej się urządzić na nowym miejscu. Pokój odziedziczony po Silje okazał się nadspodziewanie duży. Pakując swoje ubrania do ogromnej narożnej szafy stwierdziła, że ma ich zdecydowanie zbyt mało i następnego dnia siłą niemal wyciągnęła Toma na zakupy. Dziwnym trafem, zamiast w galerii handlowej wylądowali na bazarze, gdzie wśród licznych staroci Lisa wygrzebała wspaniały żyrandol z plastikowych kryształków, mieniących się jasnym odcieniem fioletu. Zgodnie uznali, że jest niezwykle tandetny. I że koniecznie muszą go kupić. Hilde dorzucił jej kilkanaście koron do zdecydowanie zbyt wygórowanej ceny, jaką podał im sprzedawca, a potem powiesił go w jej pokoju, wspinając się na kuchenny stół, którego użyli też do ozdobienia okna krótką, kolorową firanką z frędzlami. Pomieszczenie powoli zapełniało się bibelotami, a oni spędzali w nim wspólnie coraz więcej czasu. Tom sporo trenował, mimo że sezon dopiero co się skończył. Uznał, że w kolejnym musi być lepszy i co drugi dzień mordował się na siłowni, próbując osiągnąć ten cel. Był niezwykle zmotywowany, co dodawało skrzydeł też Lisie. Zapisała się na kurs fotograficzny, który miał wystartować na początku czerwca i złożyła papiery na studia, teraz czekając na wyniki, które stołeczny uniwersytet miał ogłosić w połowie lipca. Czasem wpadali na chwilę do Anette i Bera, tylko po to, by zabrać Glenna na długi spacer do parku. Przesiadywali w barze Fredrika, pomagając mu przemalować stare drewniane krzesła, które miały w końcu przestać straszyć gości dziwnym, rudym kolorem i nabrać głębokiego odcieniu brązu. Chodzili do kina albo oglądali głupie komedie w mieszkaniu Toma. Razem uczyli się gotować, przypaliwszy już przy tym dwa garnki. Robili wszystko, na co mieli ochotę, nigdzie się nie spiesząc. Zakochiwali się w sobie powoli, mocno i głęboko, tak jak od zawsze powinni.

Just please don't say you love me, 
cause I might not say it back...

Śpiewała tę piosenkę po raz trzeci. Rano, zanim w barze pojawili się jeszcze jacykolwiek goście, odegrała ją dwa razy, próbując przerobić gitarowe akordy na melodię, którą mogłaby odtworzyć na pianinie, na nowo dopasowując palce do znajomych klawiszy instrumentu, a głos do obcego tekstu, który zaledwie kilka minut wcześniej wykuła na pamięć. Teraz, gdy wyśpiewywała ją po raz trzeci, wreszcie czuła, że brzmi to dokładnie tak jak powinno. Miała wrażenie, że ta piosenka została stworzona z myślą o nich. Bo jak ktoś mógł napisać coś, co tak bardzo pasowało do ich sytuacji, zupełnie ich nie znając? Jak ktoś mógł przeżywać to samo? Nabrała oddechu i z mocą wyśpiewała kolejny refren. Proszę, nie mów, że mnie kochasz, bo mogę nie odpowiedzieć, że ja ciebie też. Podskórnie czuła, że Tom od jakiegoś czasu się waha. Gdy spędzali razem długie wieczory, biegali po parku próbując złapać Glenna, siedzieli na skoczni lub budzili się rano w jednym łóżku, podświadomie obawiała się tego, że on w końcu wypowie te słowa. Nie do końca wiedziała, z jakiego powodu ta perspektywa napawała ją tak wielką obawą. Po prostu na razie wolała tego uniknąć. Nie chciała go zranić. Nie wybaczyłaby sobie widoku zawodu w jego oczach, którego powodem byłaby ona sama. Wciąż nie była pewna. A w momencie, w którym on powiedziałby kocham cię pragnęła odpowiedzieć dokładnie tak samo. Potrzebowała na to czasu. Może zdawał sobie z tego sprawę? On też niczego nie przyspieszał, nie ponaglał jej, wolne tempo, w jakim rozwijała się ich nowa relacja wydawało się mu zupełnie odpowiadać. Może wyczuwał jej strach? Może sam się bał? Teraz, po usłyszeniu słów, które wyśpiewywała od kilku minut, z pewnością jedynie utwierdzi się w przekonaniu, że nie nadszedł jeszcze czas na górnolotne wyznania. Liczyła na to. Nie chciała się spieszyć. Wiedziała, że ten moment prędzej czy później nadejdzie i nie czuła najmniejszej potrzeby, by go przyspieszać. Oboje wydawali się to rozumieć. W ostatnich tygodniach panowała między nimi zgoda, jakiej nie znali nawet z czasów najwcześniejszego dzieciństwa, kiedy nieustannie kłócili się o to jaką bajkę danego dnia obejrzeć albo jakiego smaku sok kupić w osiedlowym sklepiku. Nadal sprzeczali się o drobne rzeczy i głupstwa, które nie miały żadnego znaczenia, ale wydawali się kompletnie i bez słów niemal rozumieć w kwestiach najważniejszych. Oboje chcieli tego samego. Postanowili zawalczyć o siebie nawzajem, o to, czym mogli być razem, o wspólną przyszłość. Stanęli w jednym narożniku ringu, zgodnie mierząc się ze wszelkimi przeciwnościami losu i kłodami, które rzucał on im pod nogi. Tom nieustannie dodawał jej otuchy, gdy niespodziewanie dopadały ją obawy odnośnie przyjęcia na studia i zachęcał do zapisania się na kurs fotograficzny. Lisa motywowała go do treningów w te dni, gdy budząc się rano, nie miał nawet ochoty wyjść z łóżka. Wyrzucała go z niego siłą, jeśli tego było trzeba. Walczyli, ale już nie ze sobą. Walczyli razem, jako jedna drużyna, ze wszystkim, co mogło stanąć im na drodze. Póki co wygrywali.
Wiedziała, że tak nie będzie zawsze, że w końcu opuści ich ten entuzjazm, który mieli w sobie teraz, że zaczną się kłócić, że nadejdzie pierwszy kryzys. A potem kolejnych dziesięć. Że przyjdzie dzień, gdy żadne z nich nie będzie już miało siły walczyć, gdy będą mieli siebie dosyć, gdy będą chcieli się nawzajem pozagryzać, gdy będą gotowi rzucić wszystko, co do tej pory wygrali. Na razie nie chciała o tym myśleć. Pozwalała by w całości pochłonął ją ten początkowy entuzjazm, który oboje odczuwali. Który napędzał ich do walki. Chciała walczyć. I zwyciężać.

Just please don't say you love me,
cause I might not say it back.

Doesn't mean my heart stops skipping,
when you look at me like that.






__________________________________________

Nie wierzę, że to się naprawdę dzieje. Zaczęłam pisać to opowiadanie w marcu 2012 roku. Przed maturą. To się po prostu w głowie nie mieści. TRZY LATA. Trzy lata, w czasie których wydarzyło się całe mnóstwo mniej lub bardziej ważnych rzeczy, w czasie których zdążyłam pójść na studia i ukończyć ich pierwszy etap, w czasie których ani trochę nie zmniejszyła się moja miłość do skoków i mój poziom fangirlingu. Trzy lata. Zaczynałam jeszcze na Onecie, po koszmarnie długiej przerwie przeniosłam bloga i reaktywowałam go tutaj. Pisałam rzadko, nigdzie się nie spiesząc, momentami zupełnie nie czując tego opowiadania. Ale lubię doprowadzać do końca to, co zaczęłam. Uważałam, że jestem to winna Wam i samej sobie. W końcu, kilka miesięcy temu, znowu na zabój pokochałam tę historię i pisało mi się ją lekko jak nigdy. Trzy lata. Matko Boska. W tym momencie jestem chyba jedną z najszczęśliwszych osób na naszej planecie, bo szczerze mówiąc, w czasie pisania wiele razy dopadała mnie przerażająca myśl o tym, że nigdy tego opowiadania nie skończę. A tu proszę, minęły trzy lata i mam w końcu ten upragniony epilog! Jak tu się nie cieszyć? Pisząc go, poryczałam się, lekko licząc, co najmniej trzy razy i czuję, że za chwilę znowu to zrobię, bo teraz nastąpi mój pewnie nieco przydługi wywód, który możecie sobie z czystym sercem podarować, ale pewne sprawy po prostu muszę z siebie wyrzucić. Jedziemy.
Zacznę od tego, co mamy wyżej. Epilog w zasadzie miałam wymyślony od jakiegoś roku i naprawdę niecierpliwie czekałam na to, by w końcu móc go napisać. Co do pierwszej jego części - do tej pory w kwestiach, że tak powiem "typowo skocznych", starałam się trzymać prawdy. Wszystkie daty konkursów, miejsca zajmowane przez zawodników, odległości, były skrupulatnie sprawdzane, zwłaszcza w późniejszej części opowiadania, gdy nabrało ono nieco poważniejszych kształtów. Ale w epilogu od początku planowałam od tego odstąpić. Chciałam dać sobie i Jemu to, co mi i sobie odebrał. A przynajmniej tak to odczułam. I pewnie nigdy nie będę w stanie mu tego wybaczyć. Chciałam by miał pożegnanie z prawdziwego zdarzenia, a nie tylko Hofera podającego mu parasol, chciałam dać jemu i sobie to, czego nie dała nam rzeczywistość. I nawet jeśli to jest tylko fikcja literacka, to i tak czuję się w pewien sposób spełniona i szczęśliwa, że choć tutaj dostał to, na co zasłużył. Nienawidzę go za to, jak wyglądał ostatni dzień jego kariery. Bo jestem głęboko przekonana o tym, że MÓGŁ wyglądać tak, jak wyglądał tutaj. Może bez kilkunastu zawodników podnoszących narty i tworzących z nich szpaler, ale nie chce mi się wierzyć, że Hilde i Velta nie pobiegliby do niego, nie wzięli go na ręce, nie pożegnali tak, jak powinni. Po prostu nie dopuszczam do siebie takiej ewentualności. I dlatego nie rozumiem dlaczego wyglądało to tak jak wyglądało i wmawiam sobie, że po prostu nie wiedzieli. Nie wiem na ile to jest realne, ale NIE WIERZĘ, że gdyby wiedzieli, to wyglądałoby to właśnie w ten sposób. Nie wierzę i już. Nienawidzę go za to, co zrobił, za to, że odebrał mi szansę na pożegnanie, za to, że powiedział o wszystkim dopiero po konkursie, a nie przed nim, za to, że nie pozwolił mi płakać przed telewizorem, oglądając jego ostatni skok, za to, że odebrał mi świadomość tego, jak ważny ten skok był. Za to, że dowiedziałam się o wszystkim dopiero po fakcie i ryczałam przed komputerem, czytając o tym na skidżampie. Nienawidzę go za to i przysięgam na Boga, jeśli kiedykolwiek go spotkam, to wygarnę mu to wszystko, dokładnie tak samo jak robię to teraz, wyżywając się na klawiaturze. Minął ponad rok, więc jestem już spokojniejsza, nie rzucam na prawo i lewo kurwami, gdy tylko o tym pomyślę i potrafię ubrać w słowa swoje uczucia odnośnie tego, co mi zrobił, ale nie zmienia to faktu, że go za to nienawidzę. Mimo że za wszystko inne kocham go na zabój, czego dowodem, mam nadzieję, jest to opowiadanie.
Część druga epilogu to swoisty powrót do początków tego opowiadania, zaczynałam wspomnieniami z dzieciństwa, kończę sceną, w stosunku do akcji, dziejącą się w niedalekiej przyszłości. Mam nadzieję, że nie wyszło zbyt cukierkowo i słodko aż do zemdlenia, ale nie mogłam sobie odmówić szczęśliwego, może aż do przesady, zakończenia. Wydaje mi się jednak, że wszystko jest na swoim miejscu. No i naprawiłam tym epilogiem największy błąd jaki popełniłam, pisząc to opowiadanie, czyli brak Glenna. Lepiej późno niż wcale. Mam nadzieję, że nie udławiłyście się tym cukrem, który Wam tu zaserwowałam. Ale kto nie lubi słodyczy?
Pisanie tego opowiadania momentami było cholernie trudne. A może nie tyle samo pisanie, bo w pewnym momencie odzyskałam całą radość jaką mi ono dawało, ale prowadzenie tego bloga chwilami mnie dobijało i nie ma co owijać tego w bawełnę. Nie chodzi mi o to, że pod postami nie miałam dziesięciu komentarzy - raczej nigdy nie byłam jakoś wybitnie popularna w tym światku (choć pamiętam czasy, gdy na enigmatic czasem było i po piętnaście komentarzy, ale to było jakby w zupełnie innym życiu), nie, cieszyłam się każdym słowem i byłam zachwycona każdym jednym wpisem pod rozdziałem. Wiem jak to działa, wiem jakie zasady rządzą tym światem i tym bardziej uwielbiałam Was za to, że czytałyście i komentowałyście, mimo że w odwecie nie mogłyście liczyć na to samo. Nie chodzi mi o brak komentarzy, bo przecież one tu były, za co należą się Wam owacje na stojąco i najszczersze podziękowania. Chodzi raczej o to, że momentami miałam wrażenie, że nikogo ta historia nie obchodzi. Najmocniej odczułam to chyba w momencie, gdy przeniosłam bloga z Onetu i nasza skoczna rodzinka z tamtego portalu jakoś zupełnie się rozpadła. A potem niestety właśnie przy końcu, co bolało chyba podwójnie, bo przecież pisało mi się to tak fantastycznie. Nie mam pojęcia jak to brzmi i nie chcę żebyście mnie źle zrozumiały i poczuły, że jestem niesprawiedliwa, więc chyba nadszedł czas na ujęcie tematu z drugiej strony i podziękowanie. Bo naprawdę chciałam Wam ogromnie podziękować. Wszystkim, którzy byli ze mną na początku tej historii i po drodze gdzieś się zagubili. Wszystkim, którzy pojawili się później. Wszystkim, którzy kiedykolwiek dali mi znać, że podoba im się to opowiadanie, że moje norweskie dzieciaczki podbiły ich serca. A przede wszystkim Cam, Emmie, Pau i Paulinie, mojej dobrej duszce z wywiadera. Jesteście WIELKIE! Wszystkie zasługujecie co najmniej na całą blachę słodkich babeczek z jagodami i jeśli kiedykolwiek będę miała do tego okazję, to obiecuję, że je dostaniecie. Motywowałyście do działania, dawałyście poczucie, że to, co tu robię nie jest kompletnie pozbawione sensu, pokochałyście moich pokręconych bohaterów. Nie wiem jak mogłabym Wam za to należycie podziękować. Chwilowo muszą więc wystarczyć słowa. Zatem dziękuję. Z całego serca dziękuję. A jeśli kiedyś będziecie w moich okolicach, to zapraszam na obiecane babeczki!
Nie umiem skończyć tego pisać, a za moment moje wynurzenia zrobią się dłuższe niż sam epilog. Tego koniecznie trzeba uniknąć, ale nie mogę uwierzyć w to, że za moment postawię tu ostatnią kropkę. Zajmę Waszą uwagę więc jeszcze tylko na krótką chwilkę. Nie umiem dotrzymywać danego samej sobie słowa, w wyniku czego stworzyłam kolejnego bloga. Jestem niereformowalna, zupełnie jak Lisa. Gdybyście więc jakimś cudem nadal nie miały mnie dosyć i były ciekawe co też tym razem uroiło mi się w tej pustej głowie - zapraszam tutaj. Podejrzewam, że ruszę wraz z końcem wakacji, wszelkie informacje pojawią się na pewno na blogu. Żeby uniknąć stawiania ostatniej kropki, bo mimo wszystko wciąż nie mogę pożegnać się z tą historią, zupełnie tak jak nigdy naprawdę nie będę mogła pożegnać się z Berem, zakończę innym znakiem przestankowym. Mniej ostatecznym i dającym nutę nadziei. Zapytam więc: do zobaczenia?