Przestępując znajomy próg, uśmiechnęła się do wspomnień. Zastanawiała się, jak właściwie się tu znaleźli. Przez kilkanaście minut kręcili się bez celu wąskimi uliczkami na osiedlu Bera, próbując się do niego dodzwonić i upewnić, czy na pewno mają radzić sobie bez jego towarzystwa. Nie odebrał ani razu, a gdy z ciemnego, wieczornego nieba zaczęły spadać pierwsze, drobne krople zimnego deszczu, zdecydowali ukryć się pod dachem. Rune upierał się na jakąś knajpę, którą zwykle odwiedzał z kumplami, gdy koniecznie musieli coś opić, nieważne co. Ona uparła się na pizzę i to najlepiej we włoskiej restauracji. Sprzeczali się chwilę, zmierzając w stronę rynku. Nawet nie zauważyła kiedy kroki zaniosły ich na znajome brukowane uliczki o wybrakowanych płytkach, otoczone domami o podniszczonych szarych tynkach.
- Okej, skoro koniecznie chcesz pić, to znam tu niedaleko pewne miejsce – rzuciła, przerywając kolejną z jego tyrad, których właściwie nie słuchała. Jego rzetelna argumentacja o wyższości kolorowego drinka nad kaloryczną pizzą w piątkowy wieczór niespecjalnie ją interesowała.
- No nie wierzę! Czyli jednak znasz miejsca, w których podają coś poza soczkiem z czarnej porzeczki? – roześmiał się głośno, a ona w odpowiedzi podarowała mu kuksańca w bark, co tylko rozbawiło go jeszcze bardziej. Pokręciła głową z niedowierzaniem, uświadamiając sobie, że w zasadzie lubi tego wesołego chłopaka o blond włosach, który nigdy o nic jej nie wypytywał, nigdy się nie narzucał i co najważniejsze, nigdy nie wypytywał jej o Toma. Przy nim mogła poczuć, że to naprawdę nie ma żadnego znaczenia. Bo liczy się ona, Lisa, a nie jej znajomość z popularnym skoczkiem, nie to, co między nimi jest, czy było. Rune, świadomie lub nie, omijał ten temat z daleka i od godziny ani razu nie wspomniał o swoim koledze, choć była pewna, że, tak jak wszyscy, zastanawiał się nad tym, co ich poróżniło. Zamiast tego, przekomarzał się z nią na tysiąc rożnych sposobów, drażnił ją swoim dobrym humorem i wywoływał śmiech. A niejednokrotnie również rumieńce. Cieszyła się, że blask ulicznych latarni i cienie przez nie rzucane pozwalają jej choć odrobinę ukryć zaróżowione policzki. Niektóre komentarze Rune wydawały się zdecydowanie zbyt śmiałe. Ale nie umiała mu tego zabronić, nakrzyczeć na niego i się obrazić. Potrafił poprawić jej humor i niemal za każdym razem już po paru minutach razem z nim śmiała się głośno z tych przeklętych rumieńców. Był tym, czego brakowało w jej przygnębieniu i chłodnej logice Bera. Był głośny, hałaśliwy i wszędzie wnosił ze sobą odrobinę radości. Za to go polubiła. W jednej chwili postanowiła, że powinni się spotykać zdecydowanie częściej, skoro tak dobrze działał na jej humor. Dostrzegała też, że jej obecność zdecydowanie mu nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie, więc dlaczego by nie?
Pociągnęła chłopaka za rękaw grubej bluzy, by stanął w tym samym miejscu, co ona. Czarnych, zlewających się z ciemnymi ścianami drzwi, zwykły przechodzień mógłby w ogóle nie zauważyć. Ona musiała się tylko upewnić, że wciąż tu są, że wciąż wisi nad nimi ten sam szyld. Weszła do środka i wszystkie wspomnienia ożyły.
- Okej, skoro koniecznie chcesz pić, to znam tu niedaleko pewne miejsce – rzuciła, przerywając kolejną z jego tyrad, których właściwie nie słuchała. Jego rzetelna argumentacja o wyższości kolorowego drinka nad kaloryczną pizzą w piątkowy wieczór niespecjalnie ją interesowała.
- No nie wierzę! Czyli jednak znasz miejsca, w których podają coś poza soczkiem z czarnej porzeczki? – roześmiał się głośno, a ona w odpowiedzi podarowała mu kuksańca w bark, co tylko rozbawiło go jeszcze bardziej. Pokręciła głową z niedowierzaniem, uświadamiając sobie, że w zasadzie lubi tego wesołego chłopaka o blond włosach, który nigdy o nic jej nie wypytywał, nigdy się nie narzucał i co najważniejsze, nigdy nie wypytywał jej o Toma. Przy nim mogła poczuć, że to naprawdę nie ma żadnego znaczenia. Bo liczy się ona, Lisa, a nie jej znajomość z popularnym skoczkiem, nie to, co między nimi jest, czy było. Rune, świadomie lub nie, omijał ten temat z daleka i od godziny ani razu nie wspomniał o swoim koledze, choć była pewna, że, tak jak wszyscy, zastanawiał się nad tym, co ich poróżniło. Zamiast tego, przekomarzał się z nią na tysiąc rożnych sposobów, drażnił ją swoim dobrym humorem i wywoływał śmiech. A niejednokrotnie również rumieńce. Cieszyła się, że blask ulicznych latarni i cienie przez nie rzucane pozwalają jej choć odrobinę ukryć zaróżowione policzki. Niektóre komentarze Rune wydawały się zdecydowanie zbyt śmiałe. Ale nie umiała mu tego zabronić, nakrzyczeć na niego i się obrazić. Potrafił poprawić jej humor i niemal za każdym razem już po paru minutach razem z nim śmiała się głośno z tych przeklętych rumieńców. Był tym, czego brakowało w jej przygnębieniu i chłodnej logice Bera. Był głośny, hałaśliwy i wszędzie wnosił ze sobą odrobinę radości. Za to go polubiła. W jednej chwili postanowiła, że powinni się spotykać zdecydowanie częściej, skoro tak dobrze działał na jej humor. Dostrzegała też, że jej obecność zdecydowanie mu nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie, więc dlaczego by nie?
Pociągnęła chłopaka za rękaw grubej bluzy, by stanął w tym samym miejscu, co ona. Czarnych, zlewających się z ciemnymi ścianami drzwi, zwykły przechodzień mógłby w ogóle nie zauważyć. Ona musiała się tylko upewnić, że wciąż tu są, że wciąż wisi nad nimi ten sam szyld. Weszła do środka i wszystkie wspomnienia ożyły.
*****
Od zawsze kochała śpiewać. Piękne pianino, które stało w salonie jej rodzinnego domu od najmłodszych lat przyciągało ją swoją magnetyczną siłą. I, mimo że nie znosiła tego pokoju, przepełnionego wytworną elegancja jej matki, zapachem herbacianych róż rozstawionych w wielu wazonach na drewnianych stoliczkach i karcącego spojrzenia, gdy tylko dotknęła czegoś, czego ruszać z pewnością nie powinna, stare pianino uwielbiała. Dwugodzinne lekcje gry dwa razy w tygodniu dawały jej dziką satysfakcję. Nie tylko dlatego, że jej szczupłe palce przemykające szybko po biało-czarnej politurze instrumentu wypełniały dom cudownymi dźwiękami, nie tylko dlatego, że pierwszy raz w życiu słyszała od kogoś pochwały za to, jak dobrze się sprawuje. Na te krótkie dwie godziny dwa razy w ciągu tygodnia salon matki zmieniał swoja panią. Wtedy to ona była jego królową. To ona rządziła. Nikt jej stąd nie wyganiał. Nikt nie krzyczał na nią, gdy tylko podskoczyła na miękkim fotelu, zamiast zasiąść na nim z gracja i lekkością, jak przystało damie. Nikt nie bił jej po palcach, gdy dotykała pozłacanych ramek zdjęć stojących w równym szeregu na drewnianej komodzie. Nikt nie zabraniał jej wąchać ślicznych, herbacianych róż. Napawała się ich wonią, grała na pianinie i zaśmiewała się do upadłego, mimo że nie czyniła tak szybkich postępów w nauce, jakich oczekiwała matka. Lisa lubiła grać. Lubiła miły, spokojny dźwięk pianina, przyjemną dla uszu melodie klawiszy. Nie zamierzała zrezygnować z lekcji tylko dlatego, że matka twierdziła, że uczy się zbyt wolno. Anette poddała się szybko, uznała, że to zdecydowanie nie dla niej i już po miesiącu nieudanych prób porozumienia się z politurą instrumentu, pokonana wróciła do własnego pokoju, by zająć się rozczesywaniem swoich długich włosów i posyłaniem uśmiechów do przejrzystej tafli lustra. Lisa się nie poddawała. To była jej szansa. Gdyby tylko matka pozwoliła jej ćwiczyć częściej, nie tylko wtedy, gdy do ich domu przyjeżdżał uprzejmy nauczyciel z Oslo, gdyby tylko nie wyrzucała jej z salonu, za każdym razem, gdy Lisa tęsknie spojrzała w stronę zamkniętej klapy instrumentu, gdyby tylko dała jej szansę się rozwinąć, dzisiaj pewnie grałaby naprawdę dobrze. Ale matce nie odpowiadało to, że ktoś miałby zakłócać spokój jej salonu. Planowała nawet przeniesienie pianina w inne miejsce, ale przegrała z własną próżnością, nie mogąc się pogodzić z utratą tak cennego przedmiotu, który nadawał jej pokojowi jeszcze więcej elegancji. Pianino zostało, a lekcje z czasem ograniczyły się do dwóch godzin raz w tygodniu, z powodu rzekomych migren pani Teigen. Lisa jednak nie przestała się tym cieszyć, wiedziała, że równie dobrze matka mogłaby odebrać jej i to, a pianino było jej jedyna ucieczką. O ile jednak na spokojne dźwięki instrumentu matka mogła od czasu do czasu przystać, reagując na nie jedynie chłodną obojętnością, o tyle nigdy nie zgadzała się na śpiew. Gdy nauczyciel gry raz usłyszał, jak dziewczyna wesoło podśpiewuje pod nosem, śmiało sunąc palcami po klawiszach pianina, zachwycony poprosił o więcej. Przez dziesięć minut śpiewali popularne piosenki na dwa głosy, a w młodym mężczyźnie natychmiast obudziły się dawne marzenia i zdecydowany był błagać jej matkę na kolanach, by tylko pozwoliła dziewczynce szkolić się w tym kierunku. Sam nie mógł nic zrobić, ale z pewnością mógł znaleźć w stolicy, kogoś, kto nadawałby się do uczenia Lisy. Nie było o tym mowy. Pani Teigen zdecydowanie zaoponowała i to w tak ostrych słowach, że nigdy więcej nie odważył się prosić dziewczyny o choćby jedną zwrotkę jakiejś piosenki. Lisa równie szybko zrozumiała, że nigdy nie będzie mogła biegać po domu ze śpiewem na ustach. Za każdym razem matka strofowała ją ostro, jak za najgorsze przewinienie, a czternastolatka przepłakała z tego powodu niejedno popołudnie. Rok później, znający wszystkie jej tajemnice i zmartwienia, najdroższy sercu przyjaciel, zabrał ją do Oslo. Poprowadził krętymi uliczkami i zaciągnął w dziwne miejsce, w które nigdy nie odważyłaby się przyjść sama. Z Tomem czuła się bezpiecznie. Poznał ją z właścicielem małej knajpki i z pełnym satysfakcji uśmiechem wskazał na podest w kącie sali i stojący na nim instrument.
- Dziewczyna, która ostatnio tu grała zrezygnowała parę tygodni temu. Jeśli chcesz możesz zając jej miejsce.
- Dziewczyna, która ostatnio tu grała zrezygnowała parę tygodni temu. Jeśli chcesz możesz zając jej miejsce.
Lisa była szczęśliwa, a Tom przez kilka następnych dni chodził dumny jak paw. Znalazł ten lokal przez zupełny przypadek, wpadł tu kiedyś z kolegami po treningu, a puste miejsce przy pianinie przykuło jego wzrok niemal od progu. Ośmielony kilkoma piwami zdecydował się zagadać do stojącego za barem mężczyzny o przyjaznym uśmiechu, jak się okazało, właściciela we własnej osobie. Przy następnej wizycie opowiedział mu o Lisie, a za dwa dni wrócił, prowadząc zaciekawioną dziewczynę za rękę. Miała piętnaście lat i marzyła jedynie o tym, by móc uciec z domu i śpiewać na całe gardło. Właściciel knajpy i pianina, trzymający w zanadrzu klucze do spełnienia się choć jednego z tych pragnień, polubił ją od pierwszej chwili. Wesoła, choć nieco zahukana nastolatka o wiecznie zaniepokojonym spojrzeniu, niezmiernie ciekawska i wypytująca o wszystko. Nie była specjalnie ładna, średniego wzrostu, choć przy, nie takim znowu wysokim Tomie, wydawała się śmiesznie niska, przy mierzącym prawie dwa metry Fredriku zaś zupełnie malutka. Długie blond włosy opadały jej na plecy w idealnie prostych pasmach. Miała poobgryzane paznokcie i poobijane kolana, których latem nawet nie próbowała ukryć pod kolorowymi szortami. Aż nazbyt uprzejma, choć z pewnością potrafiąca walczyć o swoje. Z miejsca zyskała sobie jego sympatię. W zamian za kilka groszy miała grać i śpiewać przez dwa wieczory w tygodniu, najczęściej w weekend, gdy przyjeżdżała w odwiedziny do Toma. Jeśli miałaby ochotę przyjść przed otwarciem oczywiście mogłaby sobie poćwiczyć i nikt by jej nie przeszkadzał. Czy miałaby ochotę? Fredrik spadł jej z nieba, był spełnianiem jej marzeń, a podest, na którym stało pianino, na wiele miesięcy stał się jej najukochańszym miejscem na całym świecie. Dziękowała Tomowi, puszczając mu oko zza klawiatury instrumentu za każdym razem, gdy przychodził, by jej posłuchać. Cieszyła się możliwością, którą jej podarował jak mała dziewczynka i korzystała z niej skwapliwie, ukrywając wszystko przed surową matką i wiecznie wtykającą nosa w nieswoje sprawy Anette. Wieczorami, w zadymionej sali, czując w nozdrzach zapach alkoholu, wyśpiewywała swoje marzenia, nie zważając na nic i na nikogo.
*****
Weszła do środka i podbiegając parę kroków, przechyliła się przez bar z równie ciekawskim spojrzeniem jak parę lat temu. Wysoki mężczyzna, z dwudniowym zarostem na twarzy, zmierzył ją uważnym spojrzeniem, które chwilę później przeniósł na Rune. Zapytał czy coś im podać. Lisa uśmiechnęła się szeroko, prosząc o sok z czarnej porzeczki. Barman otworzył szerzej oczy, ale wypełnił polecenie bez słowa. Postawił przed nią wysoką szklankę z ciemną cieczą w środku.
- No nie wierzę! – wykrzyknęła dziewczyna. – Zawsze powtarzałeś, że znasz tylko jedną osobę, która w tym miejscu zamówiłaby coś takiego. To tak mnie witasz? – wychyliła się przez wysoką ladę i złożyła na jego policzku szybki pocałunek, przylegając na sekundę do jego szerokiej klatki piersiowej. Gdy z powrotem była na swoim krześle, roześmiała się widząc zdziwione spojrzenie.
- Lisa? – spytał, na chwilę powstrzymując się od wycierania, lśniących już od dawna, literatek.
- No a któż by inny? Kiedyś sok z czarnej porzeczki kupowałeś tylko i wyłącznie dla mnie, czy mam poczuć się zazdrosna? – przygryzła wargę, uśmiechając się do niego zalotnie i mrugając oczyma w zawrotnym tempie. Jej długie rzęsy rzucały cienie na blade policzki. Dostrzegła skonsternowane spojrzenie Rune, który nie miał pojęcia co tu się właściwie wyprawia i zaśmiała się jeszcze głośniej. Nareszcie poczuła się naprawdę szczęśliwa. Aż dziw, że to miejsce wciąż tak na nią wpływało.
- A gdzie twoje blond włoski, aniołku? – mruknął Fredrik, przekazując kilka poleceń młodemu chłopakowi, również stojącemu za barem. Przecisnął się przez wąskie przejście, schylając pod nisko zawieszonym żyrandolem i wyrósł przed Lisą w całej swej niemal dwumetrowej okazałości. Dziewczyna zeskoczyła zwinnie ze stołka i z radością pozwoliła na uścisk i uniesienie kilkadziesiąt centymetrów nad ziemię.
- Znudziły mi się. W Norwegii prawie każdy ma blond włosy – powiedziała, wymownie patrząc na długie kosmyki okalające twarz przyjaciela.
- A ty zawsze musisz się wyróżniać, prawda? – Jego kpiarski ton kłócił się z delikatnym ruchem, jakim pogładził jej rubinowe włosy, spływające po ramionach w koszmarnym nieładzie. – Dawno przyjechałaś? – spytał, przechodząc do konkretów, w międzyczasie podając rękę Rune, którego dziewczyna w końcu przypomniała sobie przedstawić. Fredrik podarował mu, nie wiedzieć czemu, zaledwie pół chłodnego uśmiechu, a przez kolejne minuty skutecznie zakłócał jego próby wtrącenia czegoś do wartko płynącej rozmowy. Nie był niegrzeczny, ale bez trudu dało się zauważyć, że najwyraźniej nie życzy sobie, by Lisa się z nim przyjaźniła. Dziewczyna nie miała nawet czasu zachodzić w głowę, o co też mogłoby mu chodzić, odpowiadała na strumień pytań, a Fredrik żonglował tematami z prędkością światła. Gdzie mieszkasz? Jak było we Francji? Co u Bjoerna? Na ile przyjechałaś? Nie jesteś przypadkiem za chuda? Powinnaś kiedyś wpaść do nas na obiad, żona przygotuje ci coś specjalnego. Jak to rzuciłaś studia? Nie rzuciłaś! Całe szczęście. Jak praca? Czytałem artykuły, świetnie piszesz. Młody chłopak zza baru cierpliwie wyczekiwał jakiejś przerwy w tym potoku słów, ale w końcu poirytowany szarpnął Fredrika za ramię i zawołał na zaplecze.
- Idę, przecież idę – mruknął, skrobiąc dłonią policzek. – Ok, Lisa, tak więc pianino stoi na swoim miejscu – zauważył, że oczy dziewczyny rozświetliły się, jakby ktoś powiedział, że zaraz dostanie wielki tort. – Ostatnio nikt u nas nie gra, wakacje się skończyły, ale jest nastrojone, głupek ze mnie, chyba liczyłem na to, że wrócisz, więc zawsze było nastrojone. – Bladoniebieskie oczy zaszkliły się na moment, a on uśmiechnął się z satysfakcją. – Taaaak. Więc możesz siadać i grac. Co sobie zechcesz. – Wstał ze stołka i odwrócił się w stronę drzwi na zaplecze. Małych, czarnych drzwi, zgrabnie ukrytych pod ogromnym graffiti na ścianie. Drzwi, o których istnieniu doskonale wiedziała. Kiedyś spędzała za nimi mnóstwo czasu, pomagając w rozładunku towaru, a nawet liczeniu rachunków. Z matmy zawsze była dobra. – Aha. Jeszcze jedno. Jak byś miała ochotę na spotkanie z jeszcze jednym starym kumplem, to dobrze trafiłaś. Normalnie jakiś zjazd rodzinny, o ile można nas uznać za rodzinę. – Dziewczyna patrzyła na niego skonsternowana, nie wiedząc co ma na myśli. Dostrzegł jej zdziwienie więc dodał: – Stolik w kącie po prawej. Ten sam co zawsze.
To wiele wyjaśniło.
- No nie wierzę! – wykrzyknęła dziewczyna. – Zawsze powtarzałeś, że znasz tylko jedną osobę, która w tym miejscu zamówiłaby coś takiego. To tak mnie witasz? – wychyliła się przez wysoką ladę i złożyła na jego policzku szybki pocałunek, przylegając na sekundę do jego szerokiej klatki piersiowej. Gdy z powrotem była na swoim krześle, roześmiała się widząc zdziwione spojrzenie.
- Lisa? – spytał, na chwilę powstrzymując się od wycierania, lśniących już od dawna, literatek.
- No a któż by inny? Kiedyś sok z czarnej porzeczki kupowałeś tylko i wyłącznie dla mnie, czy mam poczuć się zazdrosna? – przygryzła wargę, uśmiechając się do niego zalotnie i mrugając oczyma w zawrotnym tempie. Jej długie rzęsy rzucały cienie na blade policzki. Dostrzegła skonsternowane spojrzenie Rune, który nie miał pojęcia co tu się właściwie wyprawia i zaśmiała się jeszcze głośniej. Nareszcie poczuła się naprawdę szczęśliwa. Aż dziw, że to miejsce wciąż tak na nią wpływało.
- A gdzie twoje blond włoski, aniołku? – mruknął Fredrik, przekazując kilka poleceń młodemu chłopakowi, również stojącemu za barem. Przecisnął się przez wąskie przejście, schylając pod nisko zawieszonym żyrandolem i wyrósł przed Lisą w całej swej niemal dwumetrowej okazałości. Dziewczyna zeskoczyła zwinnie ze stołka i z radością pozwoliła na uścisk i uniesienie kilkadziesiąt centymetrów nad ziemię.
- Znudziły mi się. W Norwegii prawie każdy ma blond włosy – powiedziała, wymownie patrząc na długie kosmyki okalające twarz przyjaciela.
- A ty zawsze musisz się wyróżniać, prawda? – Jego kpiarski ton kłócił się z delikatnym ruchem, jakim pogładził jej rubinowe włosy, spływające po ramionach w koszmarnym nieładzie. – Dawno przyjechałaś? – spytał, przechodząc do konkretów, w międzyczasie podając rękę Rune, którego dziewczyna w końcu przypomniała sobie przedstawić. Fredrik podarował mu, nie wiedzieć czemu, zaledwie pół chłodnego uśmiechu, a przez kolejne minuty skutecznie zakłócał jego próby wtrącenia czegoś do wartko płynącej rozmowy. Nie był niegrzeczny, ale bez trudu dało się zauważyć, że najwyraźniej nie życzy sobie, by Lisa się z nim przyjaźniła. Dziewczyna nie miała nawet czasu zachodzić w głowę, o co też mogłoby mu chodzić, odpowiadała na strumień pytań, a Fredrik żonglował tematami z prędkością światła. Gdzie mieszkasz? Jak było we Francji? Co u Bjoerna? Na ile przyjechałaś? Nie jesteś przypadkiem za chuda? Powinnaś kiedyś wpaść do nas na obiad, żona przygotuje ci coś specjalnego. Jak to rzuciłaś studia? Nie rzuciłaś! Całe szczęście. Jak praca? Czytałem artykuły, świetnie piszesz. Młody chłopak zza baru cierpliwie wyczekiwał jakiejś przerwy w tym potoku słów, ale w końcu poirytowany szarpnął Fredrika za ramię i zawołał na zaplecze.
- Idę, przecież idę – mruknął, skrobiąc dłonią policzek. – Ok, Lisa, tak więc pianino stoi na swoim miejscu – zauważył, że oczy dziewczyny rozświetliły się, jakby ktoś powiedział, że zaraz dostanie wielki tort. – Ostatnio nikt u nas nie gra, wakacje się skończyły, ale jest nastrojone, głupek ze mnie, chyba liczyłem na to, że wrócisz, więc zawsze było nastrojone. – Bladoniebieskie oczy zaszkliły się na moment, a on uśmiechnął się z satysfakcją. – Taaaak. Więc możesz siadać i grac. Co sobie zechcesz. – Wstał ze stołka i odwrócił się w stronę drzwi na zaplecze. Małych, czarnych drzwi, zgrabnie ukrytych pod ogromnym graffiti na ścianie. Drzwi, o których istnieniu doskonale wiedziała. Kiedyś spędzała za nimi mnóstwo czasu, pomagając w rozładunku towaru, a nawet liczeniu rachunków. Z matmy zawsze była dobra. – Aha. Jeszcze jedno. Jak byś miała ochotę na spotkanie z jeszcze jednym starym kumplem, to dobrze trafiłaś. Normalnie jakiś zjazd rodzinny, o ile można nas uznać za rodzinę. – Dziewczyna patrzyła na niego skonsternowana, nie wiedząc co ma na myśli. Dostrzegł jej zdziwienie więc dodał: – Stolik w kącie po prawej. Ten sam co zawsze.
To wiele wyjaśniło.
*****
W pierwszej chwili miała ochotę uciec. Dostrzegła go natychmiast, doskonale wiedziała, o który stolik chodzi. Rune podążył za jej wzrokiem i mało nie zakrztusił się kolorowym drinkiem, którego akurat popijał. Nie sądził, że zobaczy Toma w takim miejscu. Od kilku dni nie pojawiał się na treningach. Nie odbierał telefonów. Ktoś wysunął przypuszczenie, że może pojechał do rodziców. Wcześniej często tak robił, nikogo nie uprzedzając. Ale Tom ostatnio był dziwny. Nikt nie mógł więc mieć pewności, co się z nim dzieje. A teraz Rune widzi go tutaj, ze szklaneczką alkoholu w ręce, zasępionego i dziwnie odległego, choć dzieliło ich zaledwie kilka kroków. Nie o taki dystans tu jednak chodziło. Velta spojrzał na Lisę. Z ciekawością, której nie potrafił powstrzymać. Doskonale pamiętał, że w dniu, gdy ją poznał, to właśnie Tom przyprowadził ją na trening. W ogóle Tom gadał wtedy o niej jak najęty. Zawsze o niej nawijał, gdy wracała do Norwegii. A potem przestał. Nikt nie wiedział dlaczego, ale nikomu to też nie przeszkadzało. Właściwie mało kto to zauważył. Tom zawsze gadał, więc co za różnica o czym lub o kim? Rune nie przywiązywał do tego większej uwagi, zwłaszcza, że zupełnie nie znał wtedy Lisy. Spotkali się tylko raz. Teraz rozumiał, że tę dwójkę musiało coś łączyć, choć nie miał pojęcia co, a opowieści o wspólnym dzieciństwie wydawały mu się zaledwie częścią prawdy. Od kiedy Lisa przyjechała do Norwegii, zupełnie niespodziewanie pojawiając się w drzwiach mieszkania Bardala, Tom zupełnie się odciął. A ona zdawała się go niemal chorobliwie unikać. O co tu mogło chodzić?
Widział szok malujący się na jej drobnej twarzy, gdy go zobaczyła. Widział jak nagle zaróżowiły się jej wiecznie blade policzki. Widział jak zagryzła wargę. Zastanawiał się czy coś powiedzieć. A w jej głowie szalała wojna. Stało się to, na co czekała od tygodnia. Od kiedy wróciła. Od tej feralnej imprezy u Bardala. To, czego panicznie się bała, a na co mimo wszystko czekała z utęsknieniem, pozwalając przypadkowi pokierować własnymi krokami. Co miała teraz zrobić? Podejść? Uciec? Przywitać się jak gdyby nigdy nic? Wiedziała, że on wie, że jest w kraju. Ber wszystko mu wypaplał, ale nie była już o to zła. Naiwnie łudziła się, że Tom przyjdzie do nich, gdy tylko o tym usłyszy i porwie ją w ramiona w czułym powitalnym uścisku. Albo, że chociaż się uśmiechnie. Ewentualnie na nią nakrzyczy, już nawet to byłoby lepsze niż nic. Wszystko byłoby lepsze niż obojętność i milczenie. Oczywiście, że mogła do niego pójść sama, oczywiście! Ale tak strasznie się bała. Jego reakcji. Własnych słów. Nie wiedziała co mogłaby mu powiedzieć. Tutaj nic nie byłoby właściwie. Żadne zdanie, żadne słowo. Ostatecznie dlaczego miałaby do niego biec jak na skrzydłach, skoro ostatnim razem to właśnie z jego powodu skróciła swoją wizytę w kraju i z podkulonym ogonem uciekła do Francji, by zaszyć się w swoim mieszkaniu na czwartym piętrze i siedząc na balkonie, płakać w strugach deszczu padającego na miasto miłości. Ale teraz… Teraz zetknął ich ze sobą przypadek. A ona tak bardzo na to spotkanie czekała. Tak za nim tęskniła. Tak bardzo chciała jeszcze raz usłyszeć jego głos. Zdecydowała się w jednej chwili. Cóż lepszego mogła zrobić. Przemierzyła salę kilkoma szybkimi krokami, wędrując przeciwległą stroną, wiedząc, że w żaden sposób jej nie rozpozna. Wygięła palce i rozgrzała nadgarstki. Pianino jest nastrojone, tak? No to zobaczymy czy jeszcze się do czegoś nadaje.
Widział szok malujący się na jej drobnej twarzy, gdy go zobaczyła. Widział jak nagle zaróżowiły się jej wiecznie blade policzki. Widział jak zagryzła wargę. Zastanawiał się czy coś powiedzieć. A w jej głowie szalała wojna. Stało się to, na co czekała od tygodnia. Od kiedy wróciła. Od tej feralnej imprezy u Bardala. To, czego panicznie się bała, a na co mimo wszystko czekała z utęsknieniem, pozwalając przypadkowi pokierować własnymi krokami. Co miała teraz zrobić? Podejść? Uciec? Przywitać się jak gdyby nigdy nic? Wiedziała, że on wie, że jest w kraju. Ber wszystko mu wypaplał, ale nie była już o to zła. Naiwnie łudziła się, że Tom przyjdzie do nich, gdy tylko o tym usłyszy i porwie ją w ramiona w czułym powitalnym uścisku. Albo, że chociaż się uśmiechnie. Ewentualnie na nią nakrzyczy, już nawet to byłoby lepsze niż nic. Wszystko byłoby lepsze niż obojętność i milczenie. Oczywiście, że mogła do niego pójść sama, oczywiście! Ale tak strasznie się bała. Jego reakcji. Własnych słów. Nie wiedziała co mogłaby mu powiedzieć. Tutaj nic nie byłoby właściwie. Żadne zdanie, żadne słowo. Ostatecznie dlaczego miałaby do niego biec jak na skrzydłach, skoro ostatnim razem to właśnie z jego powodu skróciła swoją wizytę w kraju i z podkulonym ogonem uciekła do Francji, by zaszyć się w swoim mieszkaniu na czwartym piętrze i siedząc na balkonie, płakać w strugach deszczu padającego na miasto miłości. Ale teraz… Teraz zetknął ich ze sobą przypadek. A ona tak bardzo na to spotkanie czekała. Tak za nim tęskniła. Tak bardzo chciała jeszcze raz usłyszeć jego głos. Zdecydowała się w jednej chwili. Cóż lepszego mogła zrobić. Przemierzyła salę kilkoma szybkimi krokami, wędrując przeciwległą stroną, wiedząc, że w żaden sposób jej nie rozpozna. Wygięła palce i rozgrzała nadgarstki. Pianino jest nastrojone, tak? No to zobaczymy czy jeszcze się do czegoś nadaje.
*****
Pianino było czarne jak niebo nad Asker, gdy wspólnie łowili w nim swoje marzenia. Przesuwając palcami po zakurzonej pokrywie klawiszy, przypomniała sobie długie letnie wieczory i noce spędzone na werandzie domu Toma, gdy leżeli na kocu, zajadając się cierpkimi wiśniami i słodkimi truskawkami, plując pestkami na odległość, zrywając niedojrzałe jeszcze winogrona z latorośli wijącej się po drewnianych deskach i wspinającej się wysoko na białe ściany. Przypomniała sobie, jak snuli naiwne, odważne plany na przyszłość, zapijając marzenia sokiem z jabłek. Przypomniała sobie jak śmiali się z Anette, przedrzeźniali kolegów Toma, powierzali sobie największe tajemnice i ukrywali się przed rodzicami. Robili to, gdy byli dziećmi, później, gdy podrośli, a teraz były to jedynie wspomnienia. Ostatni raz leżeli razem na tej werandzie, gdy miała siedemnaście lat. To było tak dawno temu. Wydawało się jakby cała wieczność minęła od tamtego spokojnego wieczoru pod czarnym jak atrament, rozgwieżdżonym niebem. Tak wiele się wydarzyło. Tak wiele się zmieniło. Nic nie zostało z ich wspólnych marzeń. Podnosząc klapę instrumentu, spojrzała w przestrzeń, zastanawiając się, co zaśpiewać. Fredrik zawsze dawał jej w tej kwestii wolną rękę i wybór należał tylko do niej. Podniosła oczy i szybko przebiegła wzrokiem po sali. Na dłuższą chwile zatrzymała się przy stoliku w kącie. Tom jej nie widział, uparcie wpatrywał się w połowicznie opróżnioną szklaneczkę stojąca przed nim. Kołysał się lekko na krześle. Bardzo przypominał jej Toma, który w dniu jej ostatniego występu przed wyjazdem żegnał ją samotnym toastem. Już wtedy byli poróżnieni, choć nie spodziewała się, że czeka na nich całkowity rozłam. Koniec. Dostrzegła rudowłosą dziewczynę przechodzącą obok niego z tacą pełną wysokich kufli. Tom zatrzymał ją na chwilę i szepnął jej coś do ucha. Twarz kelnerki wyraźnie się rozpromieniła i żarliwie pokiwała głową, chwilę później przywołując na usta zawstydzony uśmiech. Minęła jego stolik kręcąc biodrami. Lisa odwróciła oczy. Nagle wszystko do niej wróciło. Ale przynajmniej wiedziała już co zaśpiewa.
*****
Od zawsze się przyjaźnili. Nie pamiętała nawet jak się poznali. Gdy miała pięć lat, Tom bawił się z nią w Indian, ciągał za warkocze i objaśniał kształty chmur, wskazując pierzaste obłoki długimi palcami. Gdy poszła do szkoły, bronił jej przed okrutnymi dziećmi, a ona mogła się chwalić, że ma takiego dużego, prawie dorosłego przyjaciela. Była pewna, że wszyscy się go bali. Gdy miała lat piętnaście i z zahukanej dziewczynki przeistaczała się w nastolatkę i zaczynała dojrzewać, zostali parą. Wszyscy im to przepowiadali od dawna, więc nikt nie był zdziwiony. Pasowali do siebie jak dwie krople wody. Byli jak dwa samotne koty, który znalazły wspólny cel i powędrowały jedną ścieżką. Lubili się, sporo razem przeszli. Bycie para stało się dla nich tak samo naturalne, jak bycie przyjaciółmi. Szczenięce zauroczenie zapewne miało podstawy, by przetrwać próbę czasu. Kiedy Tom wyjechał do Oslo, bywała u niego wręcz nieprzyzwoicie często. Wtedy zaprzyjaźniła się z Bjoernem. Czasem, w przypływie złości na Toma, myślała, że to jedyne, co dobrego wynikło z ich związku. Bywała w Oslo w każdy weekend, Tom załatwił jej możliwość śpiewania w barze Fredrika. Kiedy spędzili razem pierwszą noc była szczęśliwa. Najpierw przestraszona i zawstydzona, ale kiedy Tom objął ja mocno i ostudził jej nerwy jednym długim, pełnym spokoju pocałunkiem poczuła się po prostu szczęśliwa. Pragnęła, by chwila trwała. Trwała jak najdłużej. I była wściekła, gdy to zniszczył. Ponoć wina zawsze leży pośrodku. Szukała jej również w sobie. Wiedziała, że ostatnio go zaniedbała. Zajęła się szkołą, chciała dostać się na wymarzone studia, udowodnić rodzicom, że potrafi osiągnąć cel bez wykorzystywania znajomości ojca. Zarywała noce, by utrzymać balans między przyziemnym życiem w Asker i szalonymi weekendami w Oslo. Przestała grywać w barze, by z każdego dnia wyrwać jak najwięcej chwil dla Toma. Potem przestała regularnie przyjeżdżać. Ale ciągle dzwoniła, pisała, nie chciała by był zły, obiecywała, że wszystko odbiją sobie w wakacje. Wspólnie przetrwali ciężki okres. A potem wyjechała na studia i wszystko stało się jeszcze trudniejsze. Tom nie potrafił zrozumieć dlaczego uparła się na Paryż. Odwiedzał ją tak często jak mógł i namawiał do powrotu z uporem osła. Ona miękła pod naporem jego wzroku, ale gdy tylko wyjeżdżał utwardzała się w przekonaniu, że paryski uniwersytet jest dla niej najlepszą opcją. Była dumna z siebie. Z tego, co osiągnęła, gdzie się znalazła. Nie mógł od niej żądać, by się tego wyparła. Przyjeżdżała do Norwegii, gdy tylko mogła. Spędzała długie godziny w jego mieszkaniu, ciesząc się każdą chwilą. Na okrągło dzwoniła i pisała. Sądziła, że wszystko jest w porządku. Tom wydawał się ją rozumieć. Zrozumiała, że się myliła, gdy w pewien majowy weekend zdecydowała się w końcu wyrwać z nudnego Paryża i go odwiedzić. Zrozumiała jak bardzo się myliła, dy weszła do jego mieszkania i zobaczyła blondwłosego anioła siedzącego na kanapie, sączącego do cha Toma słodkie słówka. Zrozumiała jak bardzo się myliła widząc smutne spojrzenie jakim ją zmierzył, gdy stała w drzwiach z wyrazem niemego zdziwienia na twarzy. Zrozumiała jak bardzo się myliła, gdy świat, który znała wymknął się jej z rąk, a kruche marzenia potłukły się w starciu z rzeczywistością.
*****
Przemknęła opuszkami palców po biało-czarnej politurze pianina, pragnąc przypomnieć sobie znajome uczucie lekkości i napięcia, towarzyszące jej zawsze na kilka sekund przed naciśnięciem pierwszego klawisza. Zamknęła oczy. Na moment znowu znalazła się w tamtym mieszkaniu, znowu widziała blondwłosą piękność tulącą się do Toma. Przypomniała sobie dziewczynę, z którą widziała go u Bardala. Zaczęła grać. Powoli, spokojnie, melodia niespiesznie niosła się po pomieszczeniu. Wyśpiewała pierwszy wers.
Doomed from the start.
Głośno, wyraźnie. Nie chciała się ukrywać. Otworzyła oczy, machinalnie podążając wzrokiem w jego kierunku. Śpiewała, wpatrując się w jego stolik. Wodziła oczyma za przejrzystą literatką, śledząc ruch jego dłoni, usta chciwie spijające kropelki bursztynowego płynu, widząc jego półprzymknięte powieki, pragnąc, by w końcu ją dostrzegł. Jej błękitne oczy zaszły mgłą, przybrały głęboki, ciemny kolor, na krótki moment zaszkliły się turkusem. Sunęła palcami po klawiszach pianina bez żadnego wysiłku, słowa ulatywały z niej z lekkością, choć tylko ona wiedziała, ile kosztował ją każdy wyśpiewany werset.
Maybe the days we had are gone…
W pamięci przewijały się jej obrazy z dzieciństwa. Wspólny spacer po lesie w poszukiwaniu kasztanów, budowanie bazy, podkradanie sernika z kuchni jego mamy. Jej urodziny, jego urodziny, ich pierwszy pocałunek. Sylwester, fajerwerki, tani szampan, który wtedy smakował jak najwytrawniejsze wino, uściski, uśmiechy. Zapach jego ciała, gdy przytulał ją do siebie, kiedy płacząc pomstowała na rodziców.Jego długie włosy targane wiatrem. Pierwszy trening, na który ją zabrał. Dziecięca radość w jego oczach, gdy skoczył naprawdę daleko i zobaczył, jak wesoło klaszcze w dłonie, ciesząc się jego sukcesem. Pierwsza wspólna noc. Zażenowanie, które ukrócił jednym pocałunkiem. Dotyk jego ramion następnego poranka. Tom, Tom, Tom. Był wszędzie, we wszystkich jej wspomnieniach. Był najważniejszą częścią jej nastoletniego życia. A teraz… Teraz siedział kilka metrów dalej, słyszał jej głos i nawet nie podnosił oczu.
Open your eyes and what do you see?
Wpatrywała się w niego uparcie. Za jego plecami dostrzegła rudowłosą kelnerkę. Nie zareagował, gdy minęła go o kilka centymetrów, gdy długie pomarańczowe kosmyki zatańczyły niemal przed jego nosem. Wbijał wzrok w szklany blat stolika, tak jak Lisa wbijała swój w niego. Jakby czuł na sobie to spojrzenie. Jakby bał się oczu, które dostrzeże, gdy podniesie głowę. Oczu jasnych jak bezchmurne niebo o poranku, oczu niczym najpiękniejszy turkus, oczu, które w jednej sekundzie mogły zmienić się w bezbrzeżny ocean granatu, zachodząc mgłą zadumy i tęsknoty. Słyszał jej głos, ten sam, który tak doskonale znał, ten sam, który tyle razu kołysał go do snu, gdy zasypiali w jego mieszkaniu. Nie chciał podnieść oczu. Nie chciał by czar prysnął. Wsłuchiwał się w jej słowa, traktując je jak własne.
Rock and Roll, sent us insane…
Magia zniknęła. Wtedy, w jednej chwili coś między nimi umarło. Bardziej z powodu jego smutnego spojrzenia niż z winy długonogiej blondyny siedzącej na jego kolanach. Oboje czuli, że to nieuchronne. Oboje nie mieli pojęcia co dalej. Ona zapłakana wróciła do mieszkania Bjoerna, bez słowa wyjaśnienia pakując walizki i odlatując następnego poranka. Chcąc szukać ukojenia w smutnym, wiosennym Paryżu. Chcąc leczyć złamane serce w mieście miłości. On odrzucił blondwłosą piękność i nie spotkał jej nigdy więcej. Nie próbował się tłumaczyć. Wmówił sobie, że czas dorosnąć. Czas na zmiany.
When you have everything, it can’t be true.
Czuła jak po policzku spływa jej drobna kropla. Nie oderwała ręki od zakurzonej politury pianina, nie otarła samotnej łzy. Śpiewała dalej, wpatrując się w niego uparcie. A przecież obiecywała sobie, że będzie silna. Że nie pozwoli znowu zapędzić się w kozi róg. Że nie pozwoli długo zabijanym uczuciom odrodzić się i namieszać w jej życiu. Czekała aż podniesie oczy. Nie istniała dla niej pełna ludzi sala, zdziwiony Rune, popijający swojego drinka i nie rozumiejący niczego ze sceny, której był świadkiem. Była tylko ona. On. I muzyka. Smętna melodia i pełne emocji słowa. Wyśpiewywała ostatni refren, gdy w końcu odważył się poruszyć. Uniósł głowę, a jej błękitne oczy znalazły swoje lustrzane odbicie.
No words can save this, you’re broken and I’m pissed.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz