26 czerwca 2013

Prolog

24 sierpnia 1994r., Asker
   Długie promienie zachodzącego słońca rozgrzewały wieczorne powietrze, nie pozwalając szarym cieniom rozpanoszyć się w przyjaznych, małomiasteczkowych uliczkach. Na ciemnoniebieskim firmamencie rozpłynęły się jasne smugi słońca w bajkowych kolorach. Złote, pomarańczowe, bladoróżowe i czerwone, rozlewały się po nieboskłonie w długich pasach, mieszając się bezwiednie w barwną mozaikę, zapraszały się nawzajem do pełnego blasku tańca, przecierając szlak dla sierpniowych gwiazd, które już niedługo miały mrugać wesoło z góry do dwójki zapatrzonych w niebo dzieci.
- Lisa! Lisa, a widzisz tamtą? – Palec wskazujący wysokiego chłopca powędrował nad jego głowę, gdy ten próbował pokazać coś swojej towarzyszce.
- Którą? – Niziutka blondynka podniosła swoje duże, błękitne oczy, w których odbijały się promienie zachodzącego słońca i podążyła wzrokiem za ręką chłopca.
- Tamtą, po prawej. Wygląda jak palma, a obok jest plaża. Niebo to ocean! Ładnie, prawda? – Malec z zadowoleniem roztaczał przed nią obraz widziany gdzieś daleko, wykreowany na pograniczu realizmu i bezkresnej dziecięcej wyobraźni, balansujący na cienkiej linii jawy, ale jakże żywy i prawdziwy dla oczu i umysłu siedmiolatka.
- Gdzie? Gdzie, Tom? Powiedz. Ja jej nie widzę! – Płaczliwy głos dziewczynki zakuł w uszy, boleśnie rozdzierając błogą, wieczorną ciszę.
- Tam, na górze – złapał jej drobną dłoń, prowadząc smukłe palce przyjaciółki w odpowiednim kierunku, by ona też mogła dostrzec bajkowy obraz rajskiej plaży, utworzony ze śnieżnobiałych obłoków rozświetlonych złotawymi promieniami słońca. Chciał razem z nią zatonąć wzrokiem w otchłani błękitnego, przejrzystego oceanu, w który na krótką chwilę zamieniło się letnie niebo.
- Nie widzę, Tom. Nie widzę. – W turkusowych oczach pojawiły się pierwsze słone ziarenka, które szybko spłynęły po zaróżowionych, okrągłych policzkach. Dziewczynka spuściła głowę i zapatrzyła się we własne buty. Na kolorowych trampkach natychmiast pojawiły się ślady jej drobnych łez.
- Lisa, nie płacz. No już, nie maż się – radosny głos chłopca wyrwał ją z nagłego odrętwienia. Poczuła na swoim ramieniu jego dłoń, a podnosząc główkę, dostrzegła jego przyjazny uśmiech, pozbawiony kilku mleczaków, które on zdążył już wymienić na prezenty od Zębowej Wróżki. Niepewnie przejechała językiem po własnych, sprawdzając czy nadal są na swoim miejscu. Tom mógł się przechwalać, jak to pięknie być dorosłym i mieć już wszystkie stałe zęby, jak łatwo wyrywać mleczaki i jak miło znajdować rano pod poduszką upominki, ale ona wiedziała swoje. Po tym, jak straciła pierwszego śnieżnobiałego kła, wiedziała już, że wcale nie jest to takie przyjemne, jak opowiadał. I przyrzekła sobie, że będzie o swoje zęby dbać i czujnie ich pilnować, by ustrzec się przed bólem powodowanym ich wyrywaniem. Miała nadzieję, że Zębową Wróżka nie obrazi się, jeśli będzie musiała trochę dłużej poczekać na kilka jej mleczaków. – Spójrz tam – tym razem chłopiec wskazał palcem zupełnie inny punkt na niebie. – Widzisz?
Blondynka niepewnie, z nutą lęku w sercu, podniosła oczy, odgarniając z czoła cienkie kosmyki długiej grzywki. Utkwiła wzrok w ciemnoniebieskiej przestrzeni tuż nad sobą, uważnie przyglądając się pierzastym obłokom. Jej drobną twarzyczkę na chwilę rozjaśnił triumfujący uśmiech.
- Widzę, Tom! To delfin! Może płynie na twoją plażę?
   Chłopiec uśmiechnął się radośnie, słysząc słowa przyjaciółki i złapał ją za rękę, zamykając jej drobną piąstkę między swoimi długimi palcami. Od zawsze lubili siadać na werandzie i obserwować chmury. Patrząc na ogromny, błękitny firmament, snuli słodkie marzenia o wspólnej przyszłości, zagryzając je świeżymi owocami z sadu dziadka Lisy i popijając sokiem malinowym podarowanym im przez mamę Toma. To były ich chwile. Nikt inny nie miał dostępu do tych błogich minut, spędzanych wspólnie na drewnianych schodkach ocienionych rozłożystymi liśćmi, pnącej się po ściankach werandy winorośli. Nikt nie mógł zmącić ich niewinnej, bezpretensjonalnej radości i zmazać szerokich uśmiechów z zarumienionych, dziecięcych twarzy. Twierdzili, że tak będzie zawsze. Gryząc soczyste jabłka i wypluwając pestki z ciemnoczerwonych wiśni, snuli naiwne, charakterystyczne dla kilkulatków, marzenia o wspólnej przyszłości.
16 października 1999r., Asker

   Sine niebo zamykało się nad dziesięciolatką niczym groźny ocean. Mroźny wiatr przypominał złowrogie fale, a głęboki, ciemnofioletowy odcień firmamentu przywodził na myśl nieprzyjazną toń wody. Jej błękitne tęczówki zaszły mgłą, powodowaną smutkiem i upokorzeniem, upodabniając się niemal do barwy granatowego atramentu. Zacisnęła drobne dłonie w piąstki, odgarniając z czoła długie, blond kosmyki i zagryzając wargę. Była już duża, wszystkie mleczne zęby dawno oddała przyjaznej wróżce i nie mogła sobie pozwolić na to, by ktokolwiek ją upokarzał.
- Oddaj to – warknęła, nawet nie siląc się na to, by słowa te zabrzmiały jak prośba. Wiedziała, że musi walczyć. Przez całe życie musiała walczyć. O uznanie w oczach rodziców, którzy zawsze dostrzegali jedynie swoją starszą córkę. O dobrą ocenę, na którą za każdym razem musiała ciężko zapracować. O przyjazne słowa, które tak rzadko docierały do jej uszu, o uśmiech, który tylko sporadycznie rozjaśniał jej bladą, drobną twarzyczkę. I o łzy, których za nic w świecie nie chciała pokazywać. O słabość, na którą za żadne skarby nie mogła sobie pozwolić. Zaciskała drobne piąstki, walcząc z maleńkimi, słonymi ziarenkami, które zapiekły ją mocno gdzieś pod powiekami. – Oddaj!
- Bo co mi zrobisz? – chłopiec wystawił język, udowadniając swoją wyższość. – Pobiegniesz do mamusi i się poskarżysz? – Jego koledzy roześmieli się głośno, słysząc przesiąknięte jadem słowa. Blondynka rozejrzała się wokół, bladymi oczyma szukając ratunku. Niedaleko stało kilka dziewczynek z jej klasy, ale były zbyt zaaferowane rozmową i pleceniem sobie nawzajem warkoczyków, by dostrzec jej małą wojnę, toczoną zaledwie paręnaście kroków dalej.
- Co? Dlaczego jeszcze nie biegniesz na skargę? Czemu nie płaczesz? – wysoki, piegowaty chłopiec napawał się swoim sukcesem. Przerzucił książkę z ręki do ręki i podniósł ją do góry. Litery z kolorowej okładki smutno mieniły się złotem między jego długimi, kościstymi palcami.
- Przestań, to moje. – Głos dziewczynki stawał się coraz mniej wojowniczy, brakowało w nim już siły walki, powoli poddawała się, wiedząc, że stanie się to samo, co zawsze. Przegra i będzie musiała stamtąd odejść, by po kilku godzinach wrócić i z nadzieją przeszukiwać szkolne boisko, by odnaleźć swoją własność, wierząc w to, że prześladowcy nie zabrali jej do domu, nie wyrzucili do kosza na śmieci lub nie zniszczyli. Z przerażeniem patrzyła na to, jak chłopiec podnosi książkę do góry i z cwanym uśmiechem łapie jedną z kartek, tak jakby chciał ją wyrwać. Ze strachem czekała na moment, w którym wszystkie księżniczki, wszystkie krasnoludki, trolle i chochliki, w którym wszyscy bohaterowie jej ukochanych baśni, jej milczący, przyjaźni powiernicy, w jednej chwili przestaną istnieć.
- Nie! – jej drżący głosik utonął gdzieś w salwie śmiechu okrutnych dzieciaków, które po raz kolejny wybrały ją na swój cel.
- Poproś! – warknął ten, który przed kilkunastoma minutami wyrwał jej z rąk książkę.
- To ty poproś! Poproś, żebym o niczym nie powiedział twojemu ojcu. – Nagle do sceny rozgrywającej się gdzieś poza jej świadomością dołączył jeszcze jeden głos. Otworzyła niepewnie zaciśnięte ze strachu oczy i podniosła je do góry. Ktoś wyższy i starszy wyrwał książkę z rąk jej prześladowcy i patrzył na niego nieznającym litości wzrokiem. – No już, przeproś ją!
- Przepraszam – warknął tamten, ale bynajmniej nie słyszało się w tym słowie skruchy. Szybko roztarł dłonią nadgarstek, czerwony od silnego uścisku jej nagłego wybawiciela i wołając kolegów odbiegł w inną stronę.
Starszy chłopiec zamknął książkę i z uśmiechem podszedł do siedzącej na trawie dziewczynki, po której policzkach płynęły drobne łzy. Otarł je delikatnym ruchem dłoni, odgarniając z jej twarzy długie włosy i, kładąc książkę na jej poobijanych kolanach, przyciągnął ją mocno do siebie, chcąc uchronić ją przed całym złem świata.
- Nienawidzę ich, Tom, nienawidzę… – szeptała w jego koszulkę, a on ze smutnym uśmiechem gładził jej plecy. Wiedział, jak cierpiała. Jako jedyny wiedział, jak wiele musiała znosić i jako jedyny starał się jej w tym pomóc. Przecież byli przyjaciółmi, a to go do czegoś zobowiązywało. Musiał o nią walczyć. Chciał o nią walczyć. Bo kto, jeśli nie on?
31.12.2004r., Asker
- Lisa, pospiesz się.
- Przecież idę – warknęła drobna blondynka, wytrącona z równowagi naganą koleżanki. Jednym, szybkim ruchem obciągnęła na dół wyjątkowo krótką, błyszczącą sukienkę, która niebezpiecznie się podwinęła, odsłaniając zgrabne uda dziewczyny. Owinęła szyję ciepłym, wełnianym szalikiem w kolorze herbacianych róż i narzucając na ramiona grubą, zimową kurtkę podbiegła do drzwi. 
- Stałoby się coś, gdybyś dała mi pięć minut? – spytała pełnym ironii głosem, obdarzając swoją towarzyszkę jedynie przelotnym spojrzeniem. Przeszła kilka kroków, próbując nie potknąć się na niebotycznie wysokich obcasach, do których nie była przyzwyczajona. 
- Owszem, przegapiłybyśmy noworoczny toast i pokaz fajerwerków. Tego byś chciała? 
   W odpowiedzi Lisa jedynie prychnęła pod nosem i przyspieszyła kroku. Szybko znalazły się na placu w centrum miasta, gdzie setki uśmiechniętych szeroko osób wyczekiwały momentu, w którym wskazówki na ogromnym ratuszowym zegarze, przekroczą magiczną liczbę. Norweska noc otulała świat szczelnym płaszczem utkanym ze lśniących drobinek mrozu. Atramentowo-czarne niebo usiane było srebrnymi, mrugającymi gwiazdami, niczym wiosenna łąka główkami wesołych, czerwonych maków. W chłodnym, zimowym powietrzu unosił się zapach oczekiwania. Zapach sylwestrowej nocy, przepełniony aromatem rozgrzewającego ciała szampana, niosący ze sobą nutę zadumy nad minionym rokiem i pełne radości myśli o nadchodzących dniach. 

   Głośna muzyka dźwięczała w uszach, czyniąc dziewczynę nieczułą na wszelkie inne odgłosy. Dlatego nie usłyszała, gdy tuż obok ktoś wymówił jej imię. Nie zareagowała nawet wtedy, gdy zostało wyszeptane wprost do jej ucha. Dopiero kiedy jej drobne plecy zostały objęte przez szerokie ramiona, a jej twarz przyległa do puchowej, ciemnozielonej kurtki, zdała sobie sprawę z tego, co się wokół niej dzieje. Czując w nozdrzach znajomy zapach, wtuliła się mocno w tors przyciągającego ją do siebie chłopaka. Kilka chwil później głośną muzykę rozbrzmiewającą w uszach zastąpiły chóralne okrzyki tłoczących się wokół nich ludzi. Nie zwracała na nich uwagi. Przez kilka sekund radosnego, pełnego napięcia odliczania, nie liczyło się dla niej nic z wyjątkiem tego, że mogła tulić się do stojącego tuż obok Toma. Że mogła czuć na plecach i na włosach jego dłonie. Że mogła wdychać jego cudowny zapach. Zachłystywała się szczęściem, dostającym się do krwiobiegu, rozlewającym się w żyłach, docierającym do wszystkich najdrobniejszych naczynek w każdej części jej ciała. Piętnastolatka upijała się tymi chwilami, niczym tanim szampanem z osiedlowego sklepu, który miała łykać już kilkanaście minut później. Chcąc zapamiętać je na zawsze, mocno ściskała dłoń Toma, pragnąc uwierzyć w to, że wszystko, co się wokół niej działo jest jak najbardziej realne. Gdy po placu rozniósł się ekstatyczny okrzyk „jeden”, podniosła głowę do góry, by na krótką chwilę utkwić oczy w kolorowym niebie, rozświetlonym wesołymi fajerwerkami. Barwny, migotliwy obraz, szybko jednak został zastąpiony przez inny, tuż przed jej twarzą pojawiła się tak dobrze jej znana twarz Toma. Śledziła jego uśmiech, jego zarumienione od mrozu policzki, jego lśniące oczy i pierwszy, młodzieńczy zarost. Dotykała dłonią niesfornych, długich kosmyków włosów, które wymykały się spod wełnianej czapki. Wodziła palcem po jego chłodnych wargach. Rozkoszowała się chwilą, czując w sobie przyjemne ciepło, którego czuć przecież nie mogła wśród panującego wokół niej, nocnego, norweskiego mrozu. Czuła szczęście i uśmiechała się nerwowo, niepewnie, wmawiając sobie, że jest prawdziwe i osiągalne. Czuła radość i bezgłośnie modliła się o to, by chwila zamieniła się w wieczność i nie umknęła nigdzie, jak to szczęśliwe chwile mają w zwyczaju. On jednak nie dał jej dłużej rozmyślać, przechylając nieco głowę i przyciągając dziewczynę jeszcze bliżej siebie, uchwycił wargami jej bladoróżowe usta, by złączyć je w długim pocałunku, pełnym bezpretensjonalnej, młodzieńczej radości.  
   Gdzieś nad nimi czarne niebo pękało pod wpływem rozrywających je, skrzących się setkami kolorów, fajerwerków. Gdzieś wokół śmiali się ludzie, życząc sobie wszystkiego, co najlepsze w nadchodzącym roku. Gdzieś daleko w ich sercach czaiła się groźba rozstania. Ale nie zwracali na to uwagi. Mieli po kilkanaście lat. Liczyło się tylko teraz. A ich teraz miało być zawsze.
   Długie, smukłe palce bladej dłoni przemknęły po biało-czarnej politurze fortepianu. Pierwsze dźwięki były niepewne, raziły uszy co wytrawniejszych słuchaczy wyraźnym fałszem. Tak, jakby te ręce dopiero zapoznawały się z instrumentem, jakby dotykały go pierwszy raz, zbyt nieśmiałe, za mocno speszone zaszczytem, który spadł na nie zupełnie niespodziewanie. Ale to nie były dłonie przypadkowego klienta, który nagle został posadzony przy fortepianie. Szybko odnalazły właściwy rytm, ruchy stały się eleganckie i idealnie wyważone, palce mknęły po politurze instrumentu, jakby znały go od zawsze. Po pomieszczeniu poniosła się cicha melodia, a parę chwil później dołączył do niej czysty, mocny głos, wyśpiewujący kolejne wersy wolnej piosenki.
   Siedział przy jednym ze stolików w kącie, kryjąc się w przyćmionym blasku pomarańczowych lamp i za grubą zasłoną papierosowego dymu. Nie palił, ale otaczający go ludzie z upodobaniem zaciągali się tanim tytoniem, sprzedawanym w przydrożnych sklepikach. Nie zwracał na to uwagi, zapatrzony w dziewczynę siedzącą na drewnianym stołku tuż przy fortepianie, zasłuchany w jej mocny, dźwięczny głos. Co jakiś czas pociągał ze szklaneczki, stojącej przed nim, na szklanym blacie niewielkiego stolika. Nie chciał być zauważony. Mrużąc oczy wpatrywał się w nastolatkę znajdującą się na prowizorycznej scenie zaaranżowanej w naprzeciwległym kącie sali. Uparcie śledził jej palce, przemykające po kolejnych klawiszach fortepianu, ale ich taniec szybko zmącił mu myśli, więc przeniósł wzrok wyżej. Siedziała do niego profilem, wydawała się bardzo drobna w porównaniu do ogromnego instrumentu, na którym grała. Długie, jasne włosy spływały po jej plecach w niemal idealnie prostych pasmach, zadziorna grzywka opadała jej na oczy, ale wydawało się, że w niczym jej to nie przeszkadza. Ubrana w zwykłe czarne jeansy i długi fioletowy sweter, drobna, niewysoka blondynka sprawiała wrażenie zupełnie zwyczajnej dziewczyny. Głos, który wydobywał się z jej bladoróżowych ust kłócił się z wizerunkiem przeciętnej nastolatki. Ale absurdalnie, wbrew wszelkiej logice, równocześnie idealnie z nią współgrał. Wzrok utkwiony miała w biało-czarnej klawiaturze fortepianu, co jakiś czas odrywała go na krótką chwilę od instrumentu i przebiegała szybko roziskrzonymi oczyma po sali. Ale niczego nie zauważała, ludzie siedzący przy stolikach, wpatrujący się w nią z zaciekawieniem, zdawali się dla niej nie istnieć. Widmowy, niewidzialny tłum nie był ważny, gdy spotykała się z muzyką, gdy mogła błądzić palcami po gładkich klawiszach i wyśpiewywać z głębi serca kolejne wersy swojej ulubionej piosenki. Miał wrażenie, że oczarowała wszystkich, ale w rzeczywistości, jedynie on wpatrywał się w nią z takim zachwytem, jedynie on nie spuszczał z niej wzroku i dokładnie wsłuchiwał się w jej słowa. Wiedział, że właśnie w tej chwili spełniają się jej marzenia. Marzenia, o które kiedyś pomagał jej walczyć. Wsłuchiwał się w kolejne wersy utworu i w duchu przyznawał jej rację. Wiedział, że będzie silna, niezależna, że nigdy się nie podda i zawsze będzie wojować o swoją prawdę. Słowa tej piosenki były tak prawdziwe, jak prawdziwa była jej muzyka, delikatne, ledwo zauważalne drżenie głosu w pewnym momencie i pewność rąk biegnących po dwukolorowych klawiszach instrumentu. Wyśpiewywała siebie. Wraz z kolejnymi wersami ofiarowała słuchaczom odrobinę swojej duszy, cząstkę własnych marzeń, celów, siły i najczystszych uczuć. Zazdrościł jej tego, jak mocno potrafiła wierzyć w prawdę, która kiedyś była ich wspólną, tęsknił za szczerością, którą słyszał w jej głosie i pragnął jej dla siebie. Czuł w ustach gorzki smak alkoholu, którego kolejne łyki rozgrzewały jego zmarznięte ciało.
   Dopiero, gdy wybrzmiały ostatnie nuty, dziewczyna oderwała wzrok od fortepianu, przeniosła drobne dłonie na własne kolana i odwróciła głowę. Turkusowe tęczówki przebiegły po sali i zatrzymały się w jednym punkcie. Z zaciekawieniem wpatrywała się w odległy kąt i stojący w nim samotny stolik, w chłopaka opierającego ręce na szklanym blacie, otumanionego alkoholem. Dostrzegła, że ujął swoją szklaneczkę, wypełnioną bursztynowym płynem i patrząc na scenę, uniósł ją do góry w geście toastu. Posłała mu wdzięczny, niewymuszony uśmiech. Wstała z drewnianego krzesła, którego oparcie wdzierało się w jej plecy i odrzuciła długie blond kosmyki na ramiona. Zeszła ze sceny i zniknęła za drzwiami prowadzącymi na zaplecze. Była silna. Wszystko, co osiągnęła zawdzięczała tylko i wyłącznie sobie. On był słaby. 
   Wypróżnił przezroczystą szklaneczkę jednym, długim łykiem, otarł usta wierzchem dłoni i zarzucił na siebie kurtkę. Wyszedł z baru w ciemną norweską noc, zostawiając za sobą całe swoje życie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz